Stephanie Laurens Jak usidlić kawalera? Tłumaczyła Anna Bartkowicz ROZDZIAŁ PIERWSZY - Więc przed kim uciekamy? Przed diabłem? - Pytanie, zadane niewinnym tonem przez stajennego i wiernego giermka, wywołało grymas na twarzy Harry'ego Lestera. - Gorzej, mój drogi Dawlish, gorzej. Przed podstarzały mi swatkami i salonowymi lwicami. Harry nie pofatygował się, żeby zwolnić na zakręcie. Jego siwki, eleganckie i silne, szły naprzód, całkiem zadowolone z tego, że mają w pyskach wędzidła, ciągnąc za sobą kariolkę. Newmarket było już niedaleko. - A poza tym nie uciekamy. To się nazywa strategiczny odwrót. - Naprawdę? No cóż, nie można pana za niego winić. Bo kto by pomyślał, że pan Jack się podda. I to właściwie bez walki. Harry, wiedząc, że Dawlish, siedzący za nim na koźle, nie mo że zobaczyć jego miny, pozwolił sobie na uśmiech. Wierny sługa towarzyszył mu zawsze i wszędzie od czasu, gdy jako piętnasto letni chłopak stajenny zaopiekował się drugim z kolei synem Le sterów po raz pierwszy posadzonym na grzbiecie kucyka. - Nie martw się, stary zrzędo. Zapewniam cię, że-ja nie mam zamiaru ulec wdziękom żadnej kusicielki. - To się łatwo mówi. A jak przyjdzie co do czego, trudno się im oprzeć. Niech pan popatrzy na pana Jacka. - Wolę tego nie robić - uciął Harry. Myśl o tym, że jego starszy o dwa lata brat tak szybko dał się usidlić, odbierała mu pewność siebie i dobry humor. Przed ponad dziesięciu laty rozpoczynali razem światowe ży cie, a oto teraz został sam. Co prawda, Jack miał mniej po wodów od niego, by kwestionować wartość miłości, jednak | fakt, że jej uległ bynajmniej nie wbrew swej woli, wyprowa dzał Harry'ego z równowagi. Opuścił Londyn z nadzieją, że nie czyni tego na zawsze. Sądził, że, przyczaiwszy się poza stolicą, przeczeka aż do czasu, gdy damy z towarzystwa zapomną o nim, i liczył, że to się stanie przed rozpoczęciem kolejnego sezonu. Nie miał złudzeń co do tego, jaką zdobył sobie reputację - lwa salonowego, hulaki i rozpustnika, wcielonego diabła, przedniego jeźdźca i hodowcy koni, boksera amatora, dosko nałego strzelca oraz myśliwego - w sensie dosłownym i przenośnym. Z drugiej strony jednak wiedział, że pienią dze, którymi ostatnio zostali pobłogosławieni zarówno on, jak i jego bracia, Gerald i Jack, sprawią, że wiele grzechów zostanie mu wybaczonych. Dzięki swym wrodzonym talen tom i pozycji, którą zapewniało mu urodzenie, spędził ostat nie dziesięć lat przyjemnie, smakując w równym stopniu wi na, co wdzięków kobiet. Nie było takiej, która by mu się oparła, ani też takiej, która by zakwestionowała jego rozpu stny tryb życia. Teraz jednak, gdy został właścicielem znacznej fortuny, zaczną się ustawiać w kolejce, by to uczynić. Mogą wysilać się do woli - on i tak żadnej nie ulegnie. Prychnął i skupił uwagę na drodze. Przed nimi znajdowa ło się skrzyżowanie z gościńcem prowadzącym do Cam- bridge. Konie szły naprzód niestrudzenie, mimo przebytej drogi z Londynu. Wyprzedzili kilka powozów, wiozących przeważnie dżentelmenów, którzy pragnęli, by wyścigi kon ne w Newmarket rozpoczęły się jak najprędzej. Wokół nich rozciągało się płaskie wrzosowisko, na któ rym tylko gdzieniegdzie rosły kępy drzew, w oddali maja czyły zagajniki. Do gościńca prowadzącego do Cambridge nie zbliżał się żaden powóz. Harry skierował zaprzęg na bitą drogę. Newmarket i jego wygodną kwatera w hotelu Pod Herbem były oddalone zaledwie o kilka mil. - W lewo! - rozległ się ostrzegawczy okrzyk Dawlisha. Harry zauważył jakiś ruch w kępie przydrożnych drzew. Skierował zaprzęg w lewo, przekładając lejce do lewej dłoni, a prawą sięgnął po pistolet znajdujący się pod siedzeniem. Ściskając go mocno, zdał sobie sprawę z niebezpieczeń stwa. Dawlish, który także trzymał duży kawaleryjski rewol wer, skomentował to następującymi słowy: - W biały dzień na królewskim gościńcu! Co to się dzie je? Dokąd zmierza ten świat? Kariolka pojechała szybko dalej. Harry nie zdziwił się, że mężczyźni przyczajeni między drzewami nie próbowali nawet ich atakować. Byli na ko niach, ale mimo to mieliby ogromne trudności z zatrzyma niem rączych siwków. Zanim doliczył do pięciu, pozostali w tyle. Jego uszu dobiegły tylko ich przekleństwa. - A niech mnie - odezwał się Dawlish. - Mieli tam nawet wóz ukryty między drzewami. Muszą być piekielnie pewni łupu. Harry zmarszczył brwi. Przed nimi widniał zakręt drogi. Gdy skręcili, Harry otworzył szeroko oczy ze zdumienia. Ściągnął lejce z całej siły. Siwki zatrzymały się gwałtównie, a kariolka stanęła w poprzek drogi, kołysząc się przez chwilę na resorach. Z kozła posypały się przekleństwa. Harry nie zwrócił na nie uwagi. Dawlish wciąż znajdował się na koźle, a nie w przydrożnym rowie. Ale widok, jaki przedstawił się ich oczom, był obrazem katastrofy. W poprzek gościńca leżał na boku powóz. Wyglądało na to, że rozpadło się jedno z tylnych kół, wskutek czego ciężki i obciążony mnóstwem bagażu pojazd przewrócił się. Wypa dek zdarzył się przed chwilą. Znajdujące się w powietrzu ko ła wciąż się obracały. Harry zobaczył młodego chłopaka, pra wdopodobnie stajennego, który usiłował wyciągnąć z rowu histerycznie zachowującą się dziewczynę. A drugi, starszy człowiek - sądząc po stroju, stangret - pochylał się nad si wowłosą kobietą leżącą na ziemi. I I 1 \ I Konie zaprzężone do powozu były spłoszone. Harry i Dawlish, bez słowa, zeskoczyli na ziemię i pod biegli, żeby je uspokoić. Zabrało im to dobre pięć minut, po czym Harry zostawił konie w rękach swego stajennego i podszedł do starszej ko biety. Jęczała, leżąc sztywno na ziemi, z zamkniętymi ocza mi i rękami skrzyżowanymi na płaskiej piersi. - Och, moja kostka! - narzekała słabym głosem, krzy- \ wiąc się. - A niech cię, Joshua, rozprawię się z tobą, gdy już stanę na nogi, obiecuję ci to. - Tu syknęła z bólu. - To zna czy, jeżeli kiedykolwiek stanę na nogi - dodała. Do Harry'ego zbliżył się stangret. - Czy w środku ktoś jest? - zapytał go Harry, unosząc pytająco brwi. Na twarzy stangreta odmalowało się przerażenie. - O mój Boże! - zawołała starsza kobieta, siadając. - Na sza pani i panienka Heather! - Spojrzała spłoszona na po wóz. - Do diabła z tobą, Joshua! Co ty sobie myślisz?! Zaj mujesz się mną, kiedy tam jest nasza pani! Uderzyła go po nogach i popchnęła w stronę powozu. - Tylko bez paniki! Te słowa, wypowiedziane tonem spokojnym i pewnym, dobiegły z wnętrza powozu. - Nam nic nie jest. No, może jesteśmy trochę przestra szone. - Tu dźwięczny, bardzo kobiecy głos przerwał z lek kim wahaniem, a po chwili dodał: - Ale nie możemy się wy dostać. Harry z cichym przekleństwem na ustach ruszył w stronę pojazdu, zatrzymując się tylko po to, żeby pozbyć się płasz cza i wrzucić go do kariolki. Podszedłszy do tylnego koła, wspiął się i stojąc na poziomym boku powozu, pochylił się i otworzył drzwiczki. Zajrzał do środka. Aż zamrugał oczami, bo widok, jaki ujrzał, był zachwy cający. W snopie światła padającego przez otwarte drzwiczki stała kobieta. Jej uniesiona w górę twarz miała kształt serca. Szerokie czoło okalały włosy zaczesane surowo do tyłu. Ko bieta miała wyraziste rysy - prosty nos i pełne, pięknie wy krojone wargi oraz delikatny, choć znamionujący zdecydo wanie, podbródek. Jej cera przypominała kość słoniową, miała barwę bezcen nych pereł. Wzrok Harry'ego bezwiednie przesunął się z jej 10 policzków na wdzięcznie wygiętą delikatną szyję i spoczął na dojrzałych, pełnych piersiach. Z tego miejsca, gdzie stał, patrząc z góry, Harry widział je dobrze, choć podróżny strój damy nie był w żadnym wypadku nieskromny. Harry poczuł mrowienie w dłoniach. Z głębi karety patrzyły na niego błękitne oczy ocienione długimi czarnymi rzęsami. Przez chwilę Lucinda Babbacombe nie była pewna, czy nie uderzyła się w głowę. Bo skąd mógł wziąć się ten widok wyczarowany z jej najskrytszych marzeń? Oto - wspierając się silnymi nogami o obramowanie drzwiczek karety - stał nad nią mężczyzna wysoki i szczupły o szerokich barach i wąskich biodrach. Złociste włosy prze świetlało słońce. Świeciło z tyłu, więc nie mogła dostrzec ry sów twarzy. Odwróciła głowę, jednak zanim to uczyniła, zdążyła doj rzeć jego elegancki strój - doskonale leżący szary surdut i obcisłe ineksprymable w kolorze kości słoniowej, pod któ rymi rysowały się długie mięśnie ud. Łydki opinały błysz czące cholewy długich butów, a świeża koszula lśniła bielą. Mężczyzna nie miał u pasa łańcuszka od zegarka, a jedyną jego ozdobą była złota szpilka u krawata. Według ogólnie przyjętych poglądów strój taki czynił dżentelmena nieinteresującym. Nieciekawym. Lucinda po myślała jednak, że ogólnie przyjęte poglądy są w tym wy padku błędne. Mężczyzna poruszył się i wyciągnął ku niej ogromnie ele gancką dłoń o długich palcach. - Proszę się chwycić. Wyciągnę panią. Jedno koło się roz padło. Nie można więc postawić powozu. 11 Głos miał dźwięczny i wymawiał wyrazy, nieco je prze ciągając. Lucinda spojrzała na niego zza rzęs. Przyklęknął na jednym kolanie, pochylając się nad otworem drzwiczek. Po ruszył niecierpliwie ręką. W złotym sygnecie zabłysnął ciemny szafir. Odpędzając od siebie myśl o tym, że wyba wienie może okazać się bardziej niebezpieczne niż sama ka tastrofa, Lucinda wyciągnęła rękę. Ich dłonie się spotkały. Długie palce mężczyzny objęły jej nadgarstek. Lucinda chwyciła podaną sobie rękę również drugą dłonią i została uniesiona w górę. Wstrzymała oddech. Silne ramię opasało jej kibić. Zdała sobie sprawę, że klęczy w objęciach nieznajomego, dotyka jąc piersiami jego torsu. Jej oczy znajdowały się na poziomie jego ust. Usta te były tak surowe jak jego ubiór - rzeźbione i stanowcze. Szczękę miał wyraźnie zarysowaną, a patrycjuszowski nos świadczył o szlachetności przodków. Puścił jej dłonie. Oparła je o jego tors. Jedno jej biodro przyciskało się do jego biodra, a drugie do umięśnionego uda. Lucindzie zabrakło tchu. Ostrożnie uniosła wzrok i, spojrzawszy nieznajomemu w oczy, zobaczyła morze - spokojne i jasne, chłodne, krysta liczne, bladozielone. Zahipnotyzowana zanurzyła się w tym morzu, jej skórę opływały fale ciepła, umysł poddał się doznaniom. Bezwied nie pochyliła się w jego stronę. Wstrząsnął nią dreszcz. Po czuła, że i on doznaje tego samego, że jego mięśnie drżą, a potem nieruchomieją. - Ostrożnie - powiedział, wstając i podtrzymując ją. Lucinda zastanowiła się, przed jakim niebezpieczeń stwem ją ostrzega. .;;...,.„ tó.;,;,;. ;.^:x;ssis«»-— Odrywając od niej ręce, Harry starał się nad sobą zapa nować. - Będę panią musiał spuścić na ziemię. Spoglądając w dół, Lucinda zdołała tylko kiwnąć głową. I Odległość wynosiła ponad sześć stóp. Poczuła, że on, stojąc za nią, porusza się, a potem drgnęła, gdy wsunął dłonie pod jej ramiona. - Proszę nie czynić gwałtownych ruchów ani nie próbo wać zeskoczyć. Puszczę panią dopiero, gdy będzie już panią trzymał stangret. Joshua czekał na dole. Lucinda skinęła głową. Nie była w stanie wymówić ani słowa. Harry chwycił ją mocno i opuścił. Stangret szybko chwy cił ją za nogi. Harry puścił, a jego palce przesunęły się po zewnętrznych stronach jej miękkich piersi. Nie mógł temu zapobiec. Poczuwszy ziemię pod stopami, Lucinda z przyjemnością uświadomiła sobie, że znowu panuje nad własnym umysłem. To, co zakłóciło jej kontrolę nad nim, było, dzięki Bogu, tyl- ( ko chwilowe. Spojrzała szybko za siebie, by się przekonać, że jej wy bawca odwrócił się z zamiarem oddania podobnej przysługi jej pasierbicy. Doszedłszy do wniosku, że siedemnastoletnia Heather będzie prawdopodobnie znacznie mniej podatna na jego czary niż ona sama, Lucinda pozwoliła mu robić, co na leży. Rozejrzawszy się naokoło, podeszła do rowu i pochyli- : wszy się, wymierzyła służącej Amy siarczysty policzek. - Dosyć - powiedziała, jakby chodziło o zagniatanie cia- j sta. - Chodź teraz i pomóż Agacie. 1.. - Tak, proszę pani - odrzekła Amy, wytrzeszczając załza wione oczy. Pociągnęła nosem, posłała łzawy uśmiech stajennemu Simowi i wygrzebała się z rowu. Lucinda szła już w stronę Agaty. - Sim, zajmij się końmi. I usuń z drogi te kamienie. Wskazała stopą duże odłamki zalegające gościniec. - To na jednym z nich złamało się nasze koło. Musisz też wyjąć ba gaże. - Tak, psze pani. Lucinda pochyliła się nad Agatą. - Co ci jest? Mam nadzieję, że nic groźnego. Agata zacisnęła wargi i spojrzała na swoją panią z ukosa. - To tylko kostka, proszę pani. Zaraz będzie mi lepiej. - Rzeczywiście - powiedziała Lucinda. - To dlatego je steś taka blada? - Nic, nic... ooo - syknęła Agata, przymykając powieki. - Zaraz ci ją opatrzę. Lucinda poleciła Amy podrzeć na pasy halkę i wzięła się do opatrywania nogi swojej pokojówki. Agata przez cały czas spoglądała podejrzliwie w stronę powozu. - Proszę trzymać się mnie, proszę pani. I pilnować pa nienki. Bo ten pan to zapewne dżentelmen, ale trzeba się go strzec. Lucinda nie miała co do tego wątpliwości, ale nie zamie rzała chować się za służącą. Odwróciła się i zobaczyła Heather, która szła w jej kie runku. Orzechowe oczy dziewczyny błyszczały z podniece nia i wyglądało na to, że ich właścicielka wyszła z opresji całkiem bez szwanku. Za nią szedł ich wybawca, krokiem pełnym gracji, przy wodzącym na myśl polującego kota. A raczej dużego, silnego drapieżnika. Podszedł bliżej do Lucindy i skłonił się elegancko. - Pozwoli pani, że się przedstawię. Harry Lester, do usług. Wyprostował się, a uprzejmy uśmiech rozjaśnił mu twarz. Lucinda, zafascynowana, popatrzyła na jego usta, a potem ich oczy się spotkały. Odwróciła wzrok. - Dziękuję panu serdecznie za pomoc - pańską własną i pańskiego stajennego. Na jej twarzy pojawił się uśmiech wdzięczności. - Miałyśmy szczęście, że pan właśnie nadjechał. Harry zmarszczył brwi, przypominając sobie rabusiów ukrywających się między drzewami. - Proszę mi pozwolić odwieźć panią i pani... Tu uniósł pytająco brwi, patrząc na młodą dziewczynę. Lucinda uśmiechnęła się. - Pozwolę sobie przedstawić moją pasierbicę, pannę Hea ther Babbacombe. Heather dygnęła. Harry w odpowiedzi skłonił się lekko. - Mam nadzieję, że pozwoli mi pani odwieźć panie do celu ich podróży. Jechały panie do...? - Newmarket - dokończyła Lucinda. - Dziękuję panu, ale muszę zająć się moimi ludźmi. - Naturalnie - zgodził się, zastanawiając się przy tym, ile ze znanych mu dam martwiłoby się w takich okolicznościach o służbę. - Mój stajenny może zająć się szczegółami. Zna te okolice. - Naprawdę? To dobrze się składa. Zanim Harry się zorientował, ponętna dama pożeglowała w stronę jego sługi jak galeon pod pełnymi żaglami. Królew skim gestem przywołała do siebie stangreta i, zanim Harry zdążył do nich podejść, zaczęła wydawać rozkazy, które miał zamiar wydać on sam. Dawlish popatrzył zaskoczony, z widocznym wyrzutem w oczach. - Czy to sprawi wam jakiekolwiek trudności? - zapytała Lucinda, wyczuwając jego zmieszanie. - Och, nie, proszę pani - odrzekł Dawlish, kłaniając się z szacunkiem. - Żadnych. Znam wszystkich Pod Herbem. - Dobrze - wtrącił się Harry, postanowiwszy odzyskać kontrolę nad sytuacją. - Skoro to zostało ustalone, przypusz czam, że możemy jechać. Podał Lucindzie ramię, a ona, choć na mgnienie oka zmarszczyła brwi, przyjęła je. A potem, odwracając głowę, dostrzegła ostrzegawcze spojrzenie Agaty. - Może powinnam zaczekać, dopóki po Agatę nie przy jedzie wóz. - Nie - zaoponował natychmiast Harry. - Nie chcę pani niepokoić, ale w okolicy widziano rozbójników. Newmarket jest oddalone jedynie o dwie mile. - O! - Lucinda spojrzała mu w oczy, nie ukrywając za niepokojenia. - O dwie mile? - Jeżeli nie mniej. - Cóż... Lucinda spojrzała w stronę kariolki. Harry, nie czekając dłużej, skinął na Sima. - Załaduj bagaż swojej pani do kariolki - polecił. Odwróciwszy się, napotkał chłodne, wyniosłe spojrzenie błękitnych oczu. Odpowiedział spojrzeniem równie chłod nym, unosząc jedną brew. Lucinda poczuła nagle, że robi jej się gorąco, pomimo zimnego powiewu wiatru zwiastującego nadejście wieczoru. Odwróciła wzrok i popatrzyła na Heather, która zajęta była rozmową z Agatą. - Proszę mi wybaczyć, że śmiem coś doradzać, ale na miejscu pań nie ryzykowałbym pozostawania bez opieki no cą na gościńcu. Lucinda rozważyła szybko obie możliwości, jakie się przed nimi wyłaniały. Obie były równie niebezpieczne. Prze chylając z lekka głowę, wybrała tę, która wyglądała na bar dziej podniecającą. - No tak, wydaje mi się, że ma pan rację. Sim skończył właśnie ładować bagaże. - Heather? - przywołała pasierbicę Lucinda. Gdy wydawała ostatnie polecenia służącym, Harry pod sadził dziewczynę na siedzenie w kariolce. Heather Babbacombe uśmiechnęła się promiennie i podziękowała mu pięk nie. Bez wątpienia, pomyślał Harry, ta dziewczyna traktuje mnie jak wuja. Uśmiechnął się nieznacznie, patrząc, jak pani Babbacombe idzie w jego kierunku, rozglądając się po raz ostatni. Była szczupła i wysoka, a w jej pełnej wdzięku postawie było coś, co przywodziło na myśl przymiotnik „matriarchalny". Jakaś pewność siebie przejawiająca się w szczerym spojrzeniu i wyrazie twarzy. Jasnobrązowe włosy z ruda wym połyskiem, były, widział to teraz dobrze, zebrane w ści sły koczek na karku. Na moją fortunę, pomyślał, jest to uczę- WQj sanie zbyt surowe. Palce świerzbiły go, żeby rozczesać te je dwabne sploty i je rozpuścić. A co do jej figury, to z trudem ukrywał podziw. Pani Babbacombe miała bowiem jedną z najbardziej powab nych sylwetek, jakie zdarzyło mu się widzieć w ciągu dłu gich lat. Podeszła bliżej, a on popatrzył na nią pytająco. - Jest pani gotowa? - Dziękuję, tak. Lucinda zawahała się na widok wysokiego stopnia, ale już w następnej chwili poczuła, że jej kibić obejmują silne dłonie i została bez wysiłku podsadzona na siedzenie. Wstrzymała oddech i spotkała niewinne wyczekujące spojrzenie Heather. Nie pokazując po sobie, że jest nieco wzburzona, usadowiła się wygodnie. Nie miała okazji obco wać z dżentelmenami pokroju pana Lestera, więc pomyślała, że może takie gesty są czymś normalnym. Jednakże równocześnie miała pewność, że sytuacja, w której się znalazła, nie jest bynajmniej normalna. Jej wy bawca zarzucił na szerokie ramiona płaszcz, ozdobiony, jak zauważyła, kilkoma pelerynami, a potem wsiadł do kariolki i ujął w ręce lejce. Naturalnie siedział obok niej. Lucinda z promiennym uśmiechem pomachała na do wi dzenia Agacie, starając się nie zwracać uwagi na fakt, że twarde udo sąsiada napiera na jej udo i że jej ramię styka się z jego ramieniem. Harry nie przewidział, że w kariolce będzie tak ciasno, a ciasnota ta i jego przyprawiała o zmieszanie. - Czy panie jechały z Cambridge? - zapytał, by rozładować napięcie. - Tak - odrzekła skwapliwie Lucinda. - Mieszkałyśmy | tam przez tydzień. Miałyśmy zamiar wyjechać zaraz po lun chu, ale spędziłyśmy godzinkę w ogrodach. Przekonałyśmy się, że są bardzo piękne. Jej akcent był wykwintny i nie zdradzał, z jakich okolic; * dama pochodzi, czego nie można było tak do końca powie dzieć o akcencie jej pasierbicy. Gdy powóz ruszył, Harry po cieszał się, że przebycie dwóch mil zajmie zaledwie kwa drans, wliczając w to drogę przez miasto. - Ale nie pochodzą panie z tych okolic? - Nie. Pochodzimy z Yorkshire. Choć w tej chwili mo-1 głybyśmy nazwać siebie raczej Cygankami - dodała Lucinda z uśmiechem. - Cygankami? Jak to? Lucinda spojrzała na Heather. - Mój mąż zmarł ponad rok temu. Majątek przeszedł 1 w ręce jego kuzyna, więc zdecydowałyśmy z Heather, że spędzimy roczny okres żałoby na podróżach po kraju. Żadna z nas przedtem nie podróżowała. Harry omal nie jęknął. Ta kobieta jest wdową, piękną I wdową, która właśnie zakończyła żałobę, wdową nie zwią zaną z nikim prócz swojej pasierbicy. Próbując usilnie ukryć przed samym sobą zainteresowanie jej osobą, wdzięcznymi kształtami przylegającymi dzięki cokolwiek obfitszej tuszy Heather Babbacombe do jego boku, starał się skupić na jej słowach. Zmarszczył brwi i zapytał: High - Gdzie planują panie zatrzymać się w Newmarket? Pod Herbem - odrzekła Lucinda. - To jest chyba na Street, prawda? Tak, rzeczywiście. Harry zacisnął usta. Gospoda Pod Herbem znajdowała się naprzeciwko Klubu Dżokejów. - Czy mają panie zarezerwowane pokoje? - zapytał, po czym dostrzegł zdziwienie na twarzy swojej rozmówczyni. W tym tygodniu odbywają się wyścigi. - Naprawdę? - Lucinda zmarszczyła brwi. - Czy to oznacza, że w mieście będzie dużo ludzi? - Bardzo dużo. Zjadą się tu wszyscy rozpustnicy i uwodziciele z Londy nu, pomyślał, ale nic nie powiedział. Ostatecznie los pani Babbacombe to nie jego sprawa. Z pewnością nie jego. Pani Babbacombe jest wdową i to nawet na dodatek dojrzałą do uwiedzenia, ale wdową cnotliwą - i w tym cały problem. Miał zbyt wiele doświadczenia, by nie być świadomym, że takie wdowy istnieją, a co więcej, wiedział też, że taka właś nie wdowa mogłaby najłatwiej spowodować jego upadek. Pani Babbacombe była piękną wdową, którą jednak pozosta wi nietkniętą. Tak pomyślawszy, stłumił pożądanie, które okazało się nieoczekiwanie silne. W oddali pojawiły się pierwsze z rzadka rozsiane domki. Harry skrzywił się. - Czy ma pani kogoś znajomego, u kogo mogłyby się pa nie zatrzymać? - Nie... ale jestem pewna, że znajdziemy gdzieś kwate rę - powiedziała Lucinda. - Jeżeli nie Pod Herbem, to Pod Zieloną Gęsią. Poczuła, że jej towarzysz aż drgnął na te słowa. Odwróciła się i napotkała jego niedowierzający i niemal przerażony wzrok. - Tylko nie tam! — - « E 20 — J Harry nawet nie starał się ukryć wzburzenia. Jego protest został przyjęty ze zmarszczonymi brwiami. - A dlaczego nie? Harry otworzył usta, lecz zabrakło mu słów. - Mniejsza z tym. Po prostu proszę przyjąć do wiadomo ści, że nie mogą panie mieszkać Pod Zieloną Gęsią. Lucinda była nieprzejednana. - Jeżeli wysadzi nas pan Pod Herbem - powiedziała, podnosząc wysoko głowę - to z pewnością sobie poradzimy. Harry'emu stanął przed oczami obraz podwórza i głównej sali gospody - o tej porze roku pełnych mężczyzn o szero kich barach, eleganckich dżentelmenów bywalców, z któ rych większość dobrze znał. Wyobraził też sobie doskonale, jak się będą uśmiechali na widok wchodzącej pani Babbacombe. - Nie - rzekł stanowczo. Lucinda popatrzyła na niego szeroko otwartymi o-j czarni. - Co, na miłość boską, chce pan przez to powiedzieć? Harry zacisnął zęby. Choć skupił się na powożeniu i wy mijaniu mnóstwa pojazdów tłoczących się na głównej ulicy Newmarket, potrafił zauważyć zdziwione spojrzenia, jakie ścigały kobietę siedzącą u jego boku. Już sam fakt, że z nim przyjechała, że była z nim widziana, sprawił, że koncentro wała się na niej uwaga całego miasta. - Nawet gdyby Pod Herbem były wolne pokoje, w co wątpię, nie jest to miejsce odpowiednie dla pań podczas wy ścigów - oznajmił. - Słucham pana? - zapytała zdumiona Lucinda, a potem dodała: - Proszę pana, pan nas wybawił z opresji... jesteśmy za to panu winne wdzięczność. Jednak ja potrafię samodziel nie znaleźć kwaterę w tym mieście. - Bzdury. - Co takiego? - Nie ma pani pojęcia, czym jest to miasto podczas wy ścigów, bo gdyby pani je miała, to nie przyjechałaby pani teraz tutaj - powiedział Harry, spoglądając na Lucindę z iry tacją. - Do diabła, niech się pani rozejrzy naokoło! Lucinda zauważyła już dużą liczbę mężczyzn przechadza jących się po wąskich chodnikach. A także tych, którzy w sportowych powozach i konno poruszali się po ulicach. Wszędzie widziała dżentelmenów. I tylko dżentelmenów. Heather kuliła się na siedzeniu, nie przyzwyczajona do męskich taksujących i uwodzicielskich spojrzeń. - Lucindo...? - powiedziała niepewnie. Lucinda poklepała ją po dłoni. A potem napotkała taksu jący wzrok dżentelmena w małym powoziku. Odpowiedziała mu lodowatym spojrzeniem. - Jednakże - powiedziała - jeżeli pan wysadzi nas... Jej słowa zginęły w zgiełku, a Harry w tej samej chwili popędził konie i kariolka potoczyła się szybko naprzód. Lucinda obejrzała się na szyld, który właśnie minęli. - Ależ to gospoda Pod Herbem! - zawołała. - Pan ją minął. Harry kiwnął głową z ponurą miną. Lucinda spiorunowała go wzrokiem. - Proszę się zatrzymać - rozkazała. - Nie mogą panie mieszkać w mieście. - Możemy! - Po moim trupie! Harry, uświadomiwszy sobie, co mówi, zdumiał się. Za mknął oczy. Co się ze mną dzieje? - pomyślał, a potem, otworzywszy oczy, spojrzał ze złością na kobietę siedzącą obok. Zaczynała się czerwienić - z gniewu. Przez moment przez głowę przemknęła mu myśl, że jest ciekaw, jak by wy glądała, gdyby się zarumieniła z pożądania. - Czy pan nas porywa? - zapytała Lucinda tonem osoby mającej ochotę zmordować rozmówcę. Główna ulica miasta się skończyła. Ruch zmalał. Harry popędził konie. Gdy zamilkły już za nimi odgłosy innych ko pyt końskich na braku, spojrzał na Lucindę i powiedział: - Proszę to uważać za przymusową repatriację. ROZDZIAŁ DRUGI - Przymusową repatriację? - zapytała zdumiona Lu cinda. Harry spiorunował ją wzrokiem. - Miasto podczas wyścigów to nie miejsce dla pani. Lucinda odpowiedziała równie gniewnym spojrzeniem. - To ja decyduję o tym, co jest dla mnie odpowiednim miejscem, panie Lester. Harry patrzył na swoje siwki z nieprzejednanym wyrazem twarzy. Lucinda - prosto przed siebie, marszcząc gniewnie brwi. - Dokąd pan nas wiezie? - zapytała w końcu. - Do mojej ciotki, lady Hallows. Mieszka za miastem. Wiele lat upłynęło od czasu, gdy Lucindzie ktokolwiek rozkazywał. Podniósłszy więc z godnością głowę, dawała do zrozumienia, że i teraz się na to nie zgadza. - Skąd pan wie, że pańska ciotka nie ma właśnie gości? - Jest od wielu lat wdową i prowadzi spokojne życie. Harry skręcił w boczną drogę. - Ma do dyspozycji ogromny dom... i będzie zachwyco na, mogąc panią poznać. Lucinda wzruszyła ramionami. - Tego pan nie może wiedzieć. Harry zareagował na te słowa uśmiechem wyższości. .—.«-™«SBŁ 24 -a*——«fl Heather, która w chwili, gdy opuścili miasto, odzyskała! animusz, uśmiechnęła się do Lucindy. Najwyraźniej wrócił jej dobry humor, a niespodziewana zmiana planów nie wzbu-3 dzała obaw. Lucinda, rozdrażniona, patrzyła przed siebie. Po dejrzewała, że nie ma sensu protestować, przynajmniej do-') póki nie spotkają się z lady Hallows. Do tego czasu nie możej zrobić niczego, by odzyskać przewagę, gdyż obecnie należy] ona do tego irytującego dżentelmena, który siedzi obok.| W jego rękach znajdują się także lejce. Spojrzała z ukosa na| te ręce i zobaczyła długie szczupłe palce i piękne dłonie. Za-d uważyła je już wcześniej. Ku jej przerażeniu, wspomnienie, to wywołało dreszcz. Postarała się go opanować, żeby oni siedząc tak blisko, nic nie poczuł, gdyż wtedy z pewnością domyśliłby się przyczyny. - Hallows Hall. Podniosła wzrok i ujrzała imponującą bramę, przez która wjeżdżało się w cienistą aleję wysadzaną wiązami. Aleja wiła) się łagodnie po z lekka nachylonym terenie, by następnie] zbiec w dół, odsłaniając piękny widok na faliste trawniki ota-i czające obrośnięte trzcinami jezioro i duże drzewa w oddali., - Jak tu pięknie! - powiedziała z zachwytem Heather. ' Domostwo, zbudowane stosunkowo niedawno z kamienia; w kolorze miodu, stało na wzgórzu. Na jego ścianach rozpo ścierała swoje zielone palce winorośl. Naokoło rosło mnó-1 stwo róż, od strony jeziora niosły się głosy kaczek. Gdy Harry zatrzymał kariolkę, spotkanie wyszedł] stary sługa. - Spodziewaliśmy się pana w tym tygodniu. Harry uśmiechnął się na to szeroko. - Dobry wieczór, Grimms. Czy ciotka jest w domu? ^^^mmmuKSmi 2 5 as**-—- - Tak, proszę pana, tak... I będzie bardzo zadowolona, że pana widzi. Dobry wieczór paniom. Grimms zdjął czapkę przed Lucindą i Heather. Lucinda uśmiechnęła się, zachowując jednak pewien dys tans. Hallows Hall przypomniał jej o dawno zapomnianym życiu, jakie wiodła przed śmiercią rodziców. Harry wyskoczył z kariolki, po czym pomógł wysiąść jej i Heather. Drzwi się otworzyły, a w nich pojawiła się chuda ko bieta o kanciastych rysach, o dobre dwa cale wyższa od Lucindy. - Harry, mój chłopcze! Spodziewałam się ciebie. A kogo to mi przywiozłeś? Na Lucindę spojrzały ciemnobłękitne oczy, przenikliwe i inteligentne. - Ale o czym to ja myślę? Proszę wejść, proszę, proszę! Ermyntruda, lady Hallows, zaprosiła gości do holu skinie niem ręki. Lucinda przekroczyła próg i natychmiast znalazła się w ciepłym, eleganckim, a zarazem przytulnym wnętrzu. Harry ujął dłoń ciotki i skłonił się nad nią, a potem poca łował ciotkę w policzek. - Jesteś jak zawsze wytworna - powiedział, patrząc na jej suknię w kolorze topazu. Ermyntruda otworzyła szeroko oczy. - Co ja słyszę? Takie puste słowa? Z twoich ust? Harry, zanim wypuścił jej dłoń ze swojej, ścisnął ją ostrze gawczo. - Pozwól, ciociu, że ci przedstawię panią Babbacombe. Tuż za miastem złamało się koło w jej powozie. Chciała za- mieszkać w mieście, lecz przekonałem ją, by zmieniła decy zję i zaszczyciła cię swoim towarzystwem. Słowa płynęły gładko z jego ust. Lucinda, dygnąwszy, po-jl słała mu lodowate spojrzenie. - Świetnie! - Ciotka Em rozpromieniła się i uścisnęła dłoń Lucindy. - Moja droga, nie ma pani pojęcia, jak ja się czasami nudzę, siedząc tutaj na wsi. Harry ma rację- nie mo że pani mieszkać w mieście podczas wyścigów. - Tu jej nie bieskie oczy skierowały się na Heather. - A to, kto to jest? I Lucinda przedstawiła pasierbicę, a dziewczyna, z rados nym uśmiechem, wykonała głęboki dyg. Em wyciągnęła dłoń i wzięła Heather pod brodę, żeby lepiej przyjrzeć się jej twarzy. - Hm, śliczna. Za rok czy dwa będziesz miała powodze nie - powiedziała, a potem, marszcząc brwi, zaczęła się za stanawiać: - Babbacombe, Babbacombe... Czy nie z tych ze Staffordshire? Lucinda uśmiechnęła się. - Z Yorkshire - wyjaśniła, a gdy gospodyni zmarszczyła 1 brwi jeszcze bardziej, dodała: - Zanim wyszłam za mąż, na zywałam się Gifford. - Gifford? - Em spojrzała na Lucindę szeroko otwartymi 1 oczami. - Wielkie nieba! Dziecko! Więc pani jest na pewno córką Melrose'a Gifforda. A matką pani była Celia Parkes. I Lucinda, zaskoczona, kiwnęła głową i w tejże chwili zna- j lazła się w wonnych objęciach starej damy. - Znałam twego ojca, moja droga! - Em nie posiadała się 1 z radości. - Byłam serdeczną przyjaciółką jego starszej sio stry, ale znałam całą rodzinę. Oczywiście po tym skandalu I wiadomości o Celii i Melrosie docierały do nas tylko z rząd- ka ale przysłali nam list z zawiadomieniem o twoich naro dzinach. - Em zmarszczyła nos. - No cóż, twoi dziadkowie, z obu stron, byli strasznymi uparciuchami. Harry próbował przyswoić sobie tę lawinę informacji. Lucinda, która to zauważyła, zaczęła się zastanawiać, jak on się czuje, dowiedziawszy się, że uratował owoc niegdysiejszego skandalu. - Pomyśl tylko, moja droga - perorowała wciąż podnie cona Em - nie przypuszczałam, że cię kiedykolwiek poznam. Niewiele osób oprócz mnie pamięta tę historię. Musisz mi ją opowiedzieć ze szczegółami. - Starsza pani przerwała, żeby zaczerpnąć powietrza. - Fergus wniesie wasze bagaże i po każe wam pokoje, ale po herbacie. Musicie być spragnione. Kolacja będzie o szóstej, więc nie musimy się spieszyć. Lucinda wraz z Heather zostały wprowadzone do salonu. Na jego progu Lucinda obejrzała się. To samo zrobiła Em. - Nie zostajesz z nami, prawda, Harry? - zapytała. Harry czuł ogromną pokusę, żeby to uczynić. Ale, nie mo gąc oderwać wzroku od kobiety stojącej obok jego ciotki, zmusił się do tego, żeby pokręcić przecząco głową. - Nie - odparł i przeniósł spojrzenie na twarz ciotki. Odwiedzę was któregoś dnia w przyszłym tygodniu. Em pokiwała głową. Wiedziona odruchem Lucinda odwróciła się i przeszła przez hol. Zatrzymała się przed Harrym i spojrzała w jego zielone oczy. - Nie wiem, jak mam panu dziękować za pomoc, panie Lester. Był pan dla nas taki dobry. - Pani - powiedział, ujmując wyciągniętą dłoń i, patrząc Lucindzie w oczy, podniósł tę dłoń do ust - cała przyjemność po mojej strome. - Zapewniam panią - dodał jeszcze - ż©'j pani służba będzie wiedziała, gdzie panią znaleźć. Będą! wszyscy tutaj, zanim zapadnie noc, jestem tego pewien. Lucinda skłoniła lekko głowę, nie czyniąc żadnego wysił-j ku, by wycofać dłoń z uścisku jego palców. - Dziękuję panu jeszcze raz. - To drobiazg, droga pani. Być może spotkamy się jesz-] cze kiedyś... na przykład w sali balowej. Czy mogę miea nadzieję, że zatańczy pani ze mną wtedy walca? Lucinda z wdziękiem potwierdziła. - Byłby to dla mnie zaszczyt... jeżeli tylko się spotkamy.! Przypominając sobie, nieco poniewczasie, że ta kobieta> zbytnio go pociąga, Harry postanowił panować nad sobąa Skłonił się, a potem wypuszczając dłoń Lucindy, kiwnął gło| wą w kierunku ciotki. Spojrzawszy po raz ostatni na LucinJ dę, idąc krokiem pełnym gracji, opuścił hol i wyszedł z domu. - Agata jest ze mną od zawsze - wyjaśniła Lucinda. 4 Była pokojówką mojej matki, kiedy się urodziłam. Amy była] służącą w Grange, majątku mojego męża. Wzięłyśmy ja ze sobą, żeby Agata mogła ją wyszkolić na pokojówkę dla Heather. - Na dobrą pokojówkę - wtrąciła Heather. Znajdowały się w jadalni i spożywały wspaniały posiłeki przygotowany, jak poinformowała je Em, na ich cześć. Aga! ta, Amy i Sim przyjechali godzinę wcześniej eskortowana przez Joshuę, dwukołowym wózkiem konnym pożyczonym] z gospody Pod Herbem. Joshua wrócił do Newmarket, żeby] dopilnować naprawy powozu. Agata, dostawszy się pod opie- kuńcze skrzydła korpulentnej gospodyni, pani Simmons, od poczywała w pokoiku na poddaszu. Okazało się, że kostkę a tylko zwichniętą, a nie złamaną. Amy musiała pomóc m ubrać się zarówno Lucindzie, jak i Heather, z czego wywią zała się doskonale. Tak w każdym razie sądziła Em, patrząc na obie panie. - Tak więc - powiedziała, wycierając delikatnie usta ser wetką i dając znak Fergusowi, że może zabrać wazę z zu pą - możesz, moja droga, zacząć od samego początku. Chcę wiedzieć, co się działo z tobą od śmierci rodziców. Szczerość tej prośby sprawiła, że nie była ani trochę nie grzeczna. Lucinda uśmiechnęła się i odłożyła łyżkę. Heather, ku zachwytowi Fergusa, nabierała sobie zupy po raz trzeci. -, Jak pani wie, moi dziadkowie nie uznali małżeństwa rodziców, więc nie miałam z nimi żadnego kontaktu. Gdy zdarzył się wypadek, miałam czternaście lat. Na szczęście nasz stary prawnik znalazł adres siostry mojej matki i ona zgodziła się wziąć mnie do siebie. - Niech się zastanowię - powiedziała Em, mrużąc oczy - to musiała być Cora Parkes. Czy tak? Lucinda potwierdziła kiwnięciem głowy. - Majątek rodzinny Parkesów podupadł wkrótce po ślu bie moich rodziców. Wycofali się z życia towarzyskiego, a Cora wyszła za pana Ridleya. - Niemożliwe! - Em była wyraźnie zachwycona. - No, no, do jakich to dochodzi upadków z wysokości. Twoja ciot ka Cora była jedną z najbardziej nieprzejednanych osób, gdy chodziło o pogodzenie się z twoimi rodzicami. - Em uniosła szczupłe ramiona. - Śmiem twierdzić, że to zemsta losu. Więc mieszkałaś u nich, dopóki nie wyszłaś za mąż? 30 Lucinda zawahała się, a potem kiwnęła głową. Em zauważyła jej wahanie i spojrzała bystro na Heather. To z kolei spostrzegła Lucinda i pospieszyła z wyjaśnie niem: • - Ridleyowie nie byli zachwyceni tym, że z nimi miesz kam. Zapewnili mi dom, pragnąc wykorzystać moje talenty ! i zrobić ze mnie guwernantkę swoich dwóch córek. Zamie rzali jak najszybciej wydać mnie za mąż. Em patrzyła na Lucindę przez dłuższą chwilę, a następnie powiedziała: - To mnie nie dziwi. Cora zawsze dbała tylko o własne sprawy. - Gdy miałam szesnaście lat, zaaranżowali małżeństwo z właścicielem młyna, panem Ogleby. Heather podniosła wzrok znad zupy, wzdrygając się z obrzydzeniem. - To był okropny stary ropuch - poinformowała z humorem starą damę. - Na szczęście dowiedział się o tym mój ojciec, bo Lucinda udzielała mi lekcji. I to on ożenił się z Lucinda. Wypowiedziawszy te słowa, Heather wróciła do swojej zupy. Na twarzy Lucindy pojawił się czuły uśmiech. - Rzeczywiście, Charles okazał się moim wybawcą. Do piero niedawno dowiedziałam się, że przekupił moich krew nych, żeby się ze mną ożenić. On sam nigdy mi o tym nie wspomniał. Em kiwnęła głową z aprobatą. - Miło nii słyszeć, że są w tamtych okolicach dżentelme ni. Tak więc zostałaś panią Babbacombe i zamieszkałaś w... Grange, prawda? - Tak. Heather w końcu zjadła zupę, a Lucinda nabrała sobie karpia, którym poczęstował ją Fergus. - Charles był z pozoru średnio zamożnym dżentelme nem. W rzeczywistości miał sporą liczbę gospód w różnych częściach kraju. Był bardzo bogaty, ale lubił spokojne życie. Gdy się ze mną żenił, miał już prawie pięćdziesiąt lat. Z bie giem czasu nauczył mnie wszystkiego o swoich inwesty cjach i o zarządzaniu nimi. Przez kilka lat chorował. Śmierć, gdy przyszła, okazała się dla niego wyzwoleniem. Dzięki zdolności przewidywania sprawił, że potrafiłam wykonywać za niego całą pracę. Lucinda uniosła wzrok i zobaczyła, że ich gospodyni przygląda się jej uważnie. - A kto jest teraz właścicielem tych gospód? - zapytała Em. Lucinda uśmiechnęła się. - My - to znaczy Heather i ja. Majątek Grange dostał się w ręce bratanka Charlesa, Mortimera Babbacombe'a, ale prywatny majątek Charlesa nie był częścią majoratu. Starsza pani oparła się wygodnie i popatrzyła na nią ze szczerym uznaniem. - Więc dlatego przyjechałyście tutaj. Jesteście właściciel kami gospody w Newmarket? Lucinda kiwnęła głową potakująco. - Po otwarciu testamentu Mortimer zażądał, żebyśmy w przeciągu tygodnia opuściły Grange. - Łajdak! - oburzyła się Em. - Jak można tak traktować wdowę pogrążoną w żałobie? - Cóż, z własnej woli zaproponowałam, że opuszczę ma- jatek, kiedy on zechce. Choć nie przypuszczałam, że będzie mu się tak spieszyło. Przedtem nawet nas nie odwiedzał. Heather zachichotała. - Wszystko to wyszło w końcu na dobre - zauważyła. - To prawda - potwierdziła Lucinda, odsuwając talerz. Nie miałyśmy żadnego mieszkania, więc postanowiłyśmy »«—-" - Rzeczywiście - powiedział. - Moje konie później biorą udział w gonitwie. Uwaga ta spowodowała, że oczy Lucindy zabłysły. Zawa hała się, a potem, nieco sztywno, przystała na to, by jej to warzyszył, przechylając głowę na bok przed zwróceniem się do pana Jenkinsa. Harry, w aureoli własnej cierpliwości, podążył za gospoda rzem i gościem swej ciotki. Zwiedzili starą gospodę dokładnie - od krętych przejść i korytarzyków oraz spiżarni aż po sypial nie, a nawet strychy. Schodzili właśnie na dół, gdy z jednego z pokoi wyszedł chwiejnym krokiem jakiś mężczyzna. Lucinda, znajdująca się naprzeciwko drzwi, drgnęła. Wi dząc mężczyznę kątem oka, przygotowała się na zderzenie. Jednak do zderzenia nie doszło. Pucołowaty młody dżentel men nadział się na twarde ramię Harry'ego, po czym odbił się i zatoczył na framugę drzwi. - Uff! - zamrugał oczami, prostując się. - A, witam, Le ster. Zaspałem. Nie mogę opuścić pierwszej gonitwy. - Spoj rzał przytomniej, ze zdziwieniem w oczach. - Myślałem, że jesteś teraz na torze. - Będę tam później. Harry cofnął się, odsłaniając Lucindę. Młody człowiek zamrugał ponownie. - O... ach tak. Ogromnie panią przepraszam. Wszyscy zawsze mi powtarzają, żebym patrzył, gdzie idę. Mam na dzieję, że nic się nie stało? Lucinda uśmiechnęła się, słysząc te szczere przeprosiny. - Nie, nic. - To świetnie. Odetchnąłem z ulgą. Muszę już iść. Do zo baczenia na wyścigach, Lester. 70 I z niezdarnym ukłonem oraz wesołym machnięciem ręką młodzian oddalił się pospiesznie. - Dziękuję za pomoc, panie Lester. - Lucinda uśmiech nęła się. - Jestem panu naprawdę wdzięczna. Harry docenił urok uśmiechu. Skłonił głowę i dał jej znak ręką, by szła za Jenkinsem. Pod koniec wizyty Lucinda była pod dużym wraże niem. Gospoda Pod Herbem i pan Jenkins nie przypomina li w najmniejszym stopniu gospody Pod Zieloną Gęsią i Jake'a Blounta. Pod Herbem wszystko lśniło czystością. Lucinda nie znalazła nawet śladu nieporządku. Kontrola ksiąg okazała się właściwie formalnością. Pan Mabberly stwierdził zresztą już przedtem, że rachunki prowadzone są tu wzorowo. Lucinda spędziła z panem Jenkinsem kilka minut na oma wianiu planów rozbudowy gospody. - Podczas wyścigów nie możemy pomieścić wszystkich gości, a w innych okresach zajęta jest ponad połowa miejsc - powiedział pan Jenkins. Lucinda udzieliła zgody na jego plany, a szczegóły pozo stawiła panu Mabberly'emu. - Dziękuję, panie Jenkins - rzekła, naciągając rękawicz ki i idąc w stronę drzwi. - Muszę panu powiedzieć, że po od wiedzeniu wszystkich prócz czterech spośród pięćdziesięciu czterech gospód należących do naszej firmy, stwierdzam, że gospoda Pod Herbem jest jedną z najlepszych. Pan Jenkins promieniał. - To bardzo miłe, że pani tak mówi. Staramy się, jak mo żemy. Skinąwszy z wdziękiem głową, Lucinda opuściła gospo- dę. Znalazłszy się na dziedzińcu, zatrzymała się. Harry przy stanął obok niej. - Dziękuję za opiekę, panie Lester. Jestem panu napra wdę bardzo wdzięczna, zwłaszcza że wiem, iż ma pan inne zajęcia. Harry był zbyt mądry na to, by próbować coś odpowie dzieć. Usta Lucindy drgnęły; odwróciła szybko głowę. - Właściwie - mówiła dalej - myślałam o tym, żeby obejrzeć wyścigi. Nigdy nie byłam na wyścigach. Harry spojrzał na nią zmrużonymi oczami. - Tor wyścigowy w Newmarket nie jest miejscem dla pani. Lucinda była zaskoczona. Harry dojrzał w jej oczach pra wdziwe rozczarowanie. - O - powiedziała, odwracając wzrok. - Jeżeli jednak da mi pani słowo, że będzie się pani mnie trzymała, że nie oddali się pani, by podziwiać jakiś widok, jakiegoś konia czy też kapelusz jakiejś damy... to podejmuję się zabrać tam panią - dokończył. Na twarzy Lucindy pojawił się uśmiech tryumfu. - Dziękuję. To bardzo miłe z pana strony. To wcale nie było miłe - tylko głupie. Harry był przeko nany, że to najgłupsze posunięcie, jakie w swoim życiu zro bił. Dał jednak znak ręką, wskutek czego natychmiast pod biegł do niego stajenny. - Proszę przyprowadzić moją kariolkę i powiedzieć Grimmsowi, żeby odprowadził dwukółkę lady Hallows do domu. Ja odwiozę panią Babbacombe. - Tak, proszę pana. ——wł^^S . 72 • i Lucinda wciągnęła rękawiczki, po czym potulnie pozwo liła się podsadzić na siedzenie kariolki. Poprawiając spódnice i nakazując sobie zachowanie spokoju, uśmiechnęła się po godnie, gdy Harry, zręcznie trzepnąwszy lejcami, wyprowa dził siwki na ulicę. Tory wyścigowe znajdowały się w zachodniej części mia sta, na płaskim, trawiastym, nie zadrzewionym wrzosowisku. Harry pojechał prosto do stajni, w których trzymano jego ko nie wyścigowe. Lucinda, ciesząc wzrok widokami, nie mogła jednak nie zauważyć spojrzeń biegnących w ich stronę. Ścigali ich wzrokiem zarówno stajenni, jak i dżentelmeni, więc znalazł szy się w stajni, poczuła ulgę, gdyż jej ściany chroniły ją przed oczami ciekawskich. Konie były wspaniałe. Wysiadłszy z kariolki, Lucinda nie mogła się powstrzymać - powędrowała wzdłuż boksów, po dziwiając urodę zwierząt, które nawet dla niewprawnego oka wydawały się najwspanialszymi końmi w Anglii. Po krótkiej wymianie zdań z Hamishem Harry podążył za Lucinda. Był bardzo zadowolony, widząc jej zachwyt. Do szedłszy do końca rzędu boksów, Lucinda odwróciła się i zo baczyła, że on na nią patrzy. Zawróciła w jego kierunku, idąc w pełnym blasku słońca. - Więc klacz pobiegnie? Harry niechętnie przeniósł wzrok na twarz Hamisha, który zadał to pytanie. Jego główny stajenny również obserwował Lucindę Babbacombe, nie z uznaniem, na które zasługiwała, lecz z pełną uwielbienia fascynacją. Lucinda podeszła bliżej. Harry podał jej ramię, a ona bez zastanowienia wsparła się na nim. - Jeżeli pęcina już się dobrze wygoiła - odpowiedział Harry Hamishowi. - Tak. - Hamish ukłonił się z szacunkiem Lucindzie. - Wy gląda na to, że tak. Powiedziałem chłopakowi, żeby dał jej pobie gać. Tylko kiedy biega, można się przekonać, czy już jest zdrowa. Harry kiwnął głową. - Sam z nim porozmawiam - oznajmił. Hamish również kiwnął głową i usunął się ze skwapłiwością mężczyzny, który źle się czuje w towarzystwie istot ro dzaju żeńskiego, jeżeli te nie są końmi. Powściągając uśmiech, Harry zwrócił się do swojej towa rzyszki: - Myślałem, że zgodziła się pani nie zwracać zbytniej uwagi na konie. Lucinda popatrzyła na niego pewną siebie z miną. - To trzeba było mnie tutaj nie przyprowadzać. Pań skie konie są najpiękniejszymi okazami, jakie w życiu widziałam. Harry nie był w stanie powstrzymać uśmiechu. - Nie widziała pani najlepszych. Te po tej stronie to dwui trzylatki. Starsze są jeszcze piękniejsze. Proszę pójść ze mną, pokażę je pani. Lucinda z wielką ochotą dała się poprowadzić wzdłuż przeciwległego rzędu boksów. Szła, podziwiając wałachy i klacze. Przy końcu rzędu z boksu wystawił głowę gniady ogier, pragnąc przeszukać kieszenie Harry'ego. - To jest stary Cribb, uparta bestia. Wciąż biega, choć mógłby już z powodzeniem spocząć na laurach. Harry podszedł do beczki stojącej pod ścianą, pozostawi wszy Lucindę, która pogłaskała ogiera po szyi. ——mmtir M Heather Babbacombe rozmawiała z panią Moffat. Gerald, z uśmiechem na twarzy, nie spuszczał z niej oka. - Dlaczego? - zapytał brata. - Nie ma nic złego w tym, że chcą pojechać do Londynu. Będę mógł pokazać Heather miasto. Harry żachnął się. - Podczas gdy londyńscy rozpustnicy będą pokazywali pani Babbacombe swoje zbiory rycin. Gerald uśmiechnął się szeroko. - No cóż, tym możesz zająć się ty. Nikt się do niej nie zbliży, kiedy ty będziesz w pobliżu. Harry popatrzył na niego przeciągle, a jego spojrzenie mówiło samo za siebie. - Na wypadek gdyby umknęło to twojej rozproszonej władzy sądzenia, drogi bracie, przypominam ci, że jestem obecnie głównym pośród braci Lesterów celem działań swa tów i swatek. Po stracie Jacka na rzecz panny Winterton po dwoją oni wysiłki i skierują wszystkie ataki na twego obe cnego rozmówcę. - Wiem. - Gerald posłał mu beztroski uśmiech. - Nie masz pojęcia, jaki ci jestem za to wdzięczny. Bo dzięki temu może zapomną o mnie. Dobrze by się stało, gdyby tak było - nie mogę się przecież równać z tobą, jeżeli chodzi o do świadczenie. Było jasne, że mówi szczerze. Harry powstrzymał się od wypowiedzenia ostrych słów, które cisnęły mu się na usta. Powrócił do bezpiecznej rozmowy z sir Henrym, unikając starannie swojej syreny. Tej, która mogła zwabić go na skały. Goście zaczęli się żegnać. Harry i Gerald, jako członko wie rodziny, zostali trochę dłużej. Em wyszła na werandę, by ®Cl04 : pomachać odjeżdżającym na do widzenia. Gerald i Heather flirtowali przy drzwiach salonu. Harry, w cieniu, przy drzwiach frontowych, znalazł się tuż obok swej pokusy. Zauważył, że ciotka nie spieszy się z powrotem. - Czy zobaczymy pana w Londynie, panie Lester? Lucinda spojrzała na niego z wyrazem szczerości na twa rzy. Harry nie wiedział, czy to szczerość prawdziwa, czy uda wana. - Nie planuję ponownej wizyty w stolicy w tym sezonie. - Szkoda - odrzekła, uśmiechając się jednak nieznacz nie. - Myślałam, że będę mogła spłacić panu dług, tak jak się umówiliśmy. Zastanawiał się przez chwilę, ale przypomniał sobie: - Mówi pani o walcu? Lucinda potwierdziła skinieniem głowy. - Tak, ale skoro nie będzie pana w mieście, to teraz się pożegnamy. Wyciągnęła rękę. Harry ujął ją, uścisnął... i nie wypuścił z uścisku. Patrzył w jej otwartą twarz, w jej oczy, które mógłby przysiąc - nie potrafiły kłamać. Żegnała się z nim, więc być może ucieczka jest jeszcze możliwa? Lucinda uśmiechnęła się. - Może pan być pewien, że tańcząc w salach balowych Londynu, będę o panu myślała. Palce Harry'ego zacisnęły się na jej dłoni. Ogarnął go gniew i tak wielkie pożądanie, że omal nie stracił panowania nad sobą. Lucinda patrzyła na niego z rozchylonymi z lekka wargami. Zmusił się do tego, by wypuścić jej dłoń ze swojej dłoni, i skłonił się z chłodnym wyrazem twarzy. 105 %g - Dobranoc, pani Babbacombe. To powiedziawszy, wyszedł, nie zauważając rozczarowa nia w oczach Lucindy. Stanęła na najwyższym stopniu przed frontowymi drzwia mi i patrzyła, jak odjeżdża. Modliła się o to, by Em miała rację. ROZDZIAŁ SZÓSTY Modliła się wciąż, kiedy, dziesięć dni później, wraz z Em i Heather, wchodziła do sali balowej w rezydencji lady Haverbuck. Ten bal był pierwszym, na który przyjęły zaproszenie. Przeprowadzka do Hallows House, na Audley Street, zajęła im cztery dni. Kilka dni następnych upłynęło na wizytach u modystek i w magazynach mód. Poprzedniego wieczoru Em wydała przyjęcie mające na celu przedstawienie obu pań Babbacombe eleganckiemu towarzystwu. Zjawiło się wiele osób, była jednak jedna, która nie zareagowała na zaproszenie. Lucinda wypisała je własnoręcznie, na białej karcie z po złacanymi brzegami, i wysłała do mieszkania Harry'ego przy Half Moon Street. Jednak podczas przyjęcia na próżno wy patrywała jego okrytej złocistymi puklami głowy. - Musisz mu pozwolić odejść, jeżeli chcesz, żeby wró cił - powiedziała Em. - On do złudzenia przypomina swoje konie - można doprowadzić go do wodopoju, ale nie możesz go zmusić, żeby pił. Pozwoliła mu więc odejść, bez szemrania, nie dając naj mniejszego znaku, że go potrzebuje. A on jeszcze nie wrócił. Teraz, elegancko ubrana w błękitną suknię z połyskliwe go jedwabiu, z włosami ułożonymi kunsztownie, stała u wej ścia do sali balowej i rozglądała się wokół. 107 — Nie przybyły ani zbyt wcześnie, ani za późno. Sala była już pełna, lecz jeszcze nie zatłoczona. Eleganccy dżentelmeni prowadzili konwersację z modnie ubranymi matronami, ma jętne wdowy i przyzwoitki siedziały pod ścianami. Ich pod opieczne, przeważnie bardzo młode debiutantki, można było łatwo rozpoznać po jasnych sukniach w pastelowych odcie niach. Były wszędzie. Odważniejsze rozmawiały już z zako chanymi młodzieńcami, a bardziej nieśmiałe trzymały się in nych dziewcząt. - Popatrz! - Heather chwyciła Lucindę za rękę w długiej rękawiczce. - Tam jest panna Morley i jej siostra. Czy mogę do nich podejść? Lucinda uśmiechnęła się do wesołych panien Morley. - C y wiście, ale gdy już z nimi porozmawiasz, wróć do nas. Heather rozpromieniła się cała. - Będziemy tam - powiedziała do niej Em, wskazując dłonią, w której trzymała lorgnon, kanapę stojącą pod ścianą. Heather dygnęła i oddaliła się. W jasnej turkusowej su kience z muślinu i ze złotymi lokami upiętymi wysoko wy glądała jak zjawisko. - Śliczna sukienka, chociaż to ja ją wybierałam - oznaj miła Em i poszła przodem w stronę szezlonga. Lucinda podążyła za nią. Już miała pójść za przykładem Em i usiąść na brokatowym siedzeniu, gdy koło niej pojawił się młody pan Hollingsworth w towarzystwie starszego, da leko bardziej eleganckiego dżentelmena. - Ach, pani Babbacombe, jak miło spotkać panią znowu. Pan Hollingsworth aż się zasapał z podniecenia. Lucinda wypowiedziała kilka grzecznych słów powitania. Poznały pana Hollingswortha poprzedniego wieczoru. ~~~~mmSSm 108 :£58»»» . SBS***-"—• niu. W pewnej chwili poczuli szarpnięcie - to koła wpadły w wyjeżdżone koleiny. Harry przytrzymał Lucindę, która omal nie spadła z siedzenia. Gdy się wyprostowała, Harry cofnął ramię, a ona powiedziała: - Rozmawiałam wczoraj z lady Coleby. - Tak? - Powiedziała mi, że kiedyś byłeś w niej zakochany. - Wtedy nie miałem pojęcia, czym jest miłość - odrzekł, a potem oparłszy się wygodnie, zamknął oczy. Lucinda patrzyła na niego przez dłuższy czas. Następnie odetchnęła głęboko i na jej twarzy pojawił się uśmiech ulgi. Umościła się na siedzeniu i poszła za przykładem Harry'ego. ROZDZIAŁ DWUNASTY Trzy dni później Harry siedział w ogrodowym fotelu pod rozłożystymi gałęziami dębu i, mrużąc oczy w popołudnio wym słońcu, spoglądał na niebiesko ubraną postać, która właśnie pojawiła się na tarasie. Kobieta dostrzegła go, podniosła rękę, zeszła po kilku sto pniach i skierowała się w jego stronę. Harry uśmiechnął się. Odczuwał głębokie zadowolenie. Odwzajemniając jego uśmiech, Lucinda przytrzymała rę ką kapelusz, by nie zwiał go lekki wiatr, który trzepotał jej suknią. - Taki piękny dziś dzień. Pomyślałam, że można by pójść na spacer. - Doskonały pomysł. - Harry podał jej ramię. - Nie by łaś jeszcze w grocie nad jeziorem, prawda? Lucinda potwierdziła i pozwoliła się poprowadzić -na ścieżkę biegnącą brzegiem jeziora. Po jeziorze pływali łódką Heather z Geraldem. Pozdrowili ich, machając rękami. Lu cinda z uśmiechem pomachała im także, a potem pozwoliła, by między nią a Harrym zapadło milczenie. Czekała. Czekała, czyli robiła to, co czyniła przez trzy ostatnie dni. Pobyt w Lester Hall okazał się o wiele przyjemniejszy niż cokolwiek, co mogło ją spotkać w Asterley Place. W chwili gdy Harry wprowadził ją do salonu i przedstawił ojcu, jego zamiary stały się jasne. Wszystko - każde spojrzenie, do tknięcie, każdy gest, każde słowo i każda myśl, które od tej chwili pojawiały się między nim a Lucindą - wszystko to podkreślało ten prosty fakt. Jednak ani razu podczas ich prze chadzek po tarasie o zmierzchu, w trakcie niespiesznych przejażdżek po lesie i łąkach, podczas tych wszystkich go dzin, które spędzili razem, Harry nie powiedział na ten temat ani słowa. Ani jej nie pocałował - co wprawiało ją w stan zniecierp liwienia. Mimo to nie mogła mu nic zarzucić - jego zacho wanie było zachowaniem dżentelmena. W jej umyśle zako rzeniło się mocno podejrzenie, że zaleca się do niej - w spo sób tradycyjny, zgodny z wszelkimi przyjętymi zasadami, z całą subtelną elegancją, na jaką mogło pozwalać mu jego doświadczenie. Co ją cieszyło, ale... - Jest taka piękna pogoda, że zapomina się, iż czas upły wa. Obawiam się, że wkrótce powinniśmy wrócić do Londy nu - powiedziała. - Odwiozę was tam jutro po południu. - Jutro po południu? - powtórzyła zaskoczona. - O ile sobie przypominam, obiecaliśmy wszyscy być po jutrze wieczorem u lady Mickleham. Myślę, że Em będzie potrzebowała odpoczynku po podróży. - Rzeczywiście - potwierdziła Lucinda, która całkiem zapomniała o balu u lady Mickleham. - Chętnie pójdę na ten bal. Wydaje mi się, że od wieków nie wirowałam w tańcu w ramionach dżentelmena. - Cieszę się na twój powrót na sale balowe. - Naprawdę? - Lucinda spojrzała na niego z uśmie chem. - Nie sądziłam, że tak lubisz bale. - Nie lubię ich. - Więc co cię skłania do chodzenia na nie? - zapytała, patrząc na niego szeroko otwartymi oczami. Pewna uwodzicielka, pomyślał, a głośno powiedział: - Przypuszczam, że zrozumiesz to, gdy się tam znowu znajdziemy - odrzekł. Lucinda uśmiechnęła się blado. Zastanawiała się, czy on w rzeczywistości nie usiłuje skłonić jej do jakiegoś nieroz ważnego kroku, na przykład do tego, by odwiedziła go późnym wieczorem w jego pokoju. Sama zresztą myślała już o tym, jednak - choć z żalem zrezygnowała z tego pomysłu. Inicjatywa nie należała już do niej. Przejął ją Harry, przywożąc ją tutaj. A ona nie była pewna ani jak mu ją odebrać, ani czy on pozwoli na odebranie jej sobie. - Jesteśmy na miejscu - odezwał się Harry i wskazał ścieżkę ginącą w zielonym gąszczu. Podeszli bliżej. Harry odsunął zasłonę z różnych pnączy, wśród których było kwitnące kapryfolium, i odsłonił białe marmurowe stopnie prowadzące do chłodnej, oświetlonej przyćmionym światłem groty. Lucinda, oczarowana, przeszła pod jego ramieniem i we szła po stopniach do małej świątyni utworzonej przez mar murowe kolumny podtrzymujące kopułę, wyłożoną niebie skimi i zielonymi lśniącymi płytkami, na których niezliczo nymi odcieniami, od turkusu po ciemną zieleń, igrało światło słońca odbite od tafli jeziora. Winna latorośl i kwitnące ka pryfolium poruszane łagodnym powiewem oplatały łuki, przez które widać było jezioro. - Pięknie tu. Gdy Lucinda oparła się o kolumnę z uśmiechem zadowo lenia, Harry podszedł i stanął tuż obok. Jej wzrok pobiegł w kierunku okazałego domu znajdującego się na brzegu je ziora i ogarnęła ją fala wspomnień. - Lubię bale - powiedziała, patrząc na Harry'ego - ale wiem, że gdybym miała uczestniczyć w nie kończących się rozrywkach eleganckiego towarzystwa w stolicy, musiała bym mieć możność powracania na wieś i spędzania czasu w ciszy i spokoju. Z rodzicami mieszkałam w wiejskim za ciszu, w starym domu w Hampshire, a potem, po ich śmierci, przeniosłam się na wrzosowiska w Yorkshire, które są prze cież prawdziwym odludziem. - W głębi serca jesteś miłośniczką wiejskiego życia? zapytał Harry i uniósł jej dłoń. - Naiwną? - Musnął wargami koniuszki jej palców. - Niewinną? - Przycisnął jej dłoń j do warg. Lucinda zadrżała, nie starając się nawet tego ukryć. - I moją? - zapytał szeptem, po czym złożył na jej ustach I długi i głęboki pocałunek. Lucinda odpowiedziała mu w je- J dyny sposób, jaki potrafiła: obejmując go za szyję i oddając I pocałunek z żarliwością równą jego żarliwości. Harry pociągnął ją za kolumnę, gdzie ukryli się w cieniu. 1 W małym pawilonie zaległa cisza... - Och, jaka śliczna grecka świątynia! Możemy tam wejść ł i ją obejrzeć? Wysoki głos Heather niósł się po wodzie. Harry i Lucinda i oprzytomnieli. Harry pochylił głowę, by po raz ostatni p o - 1 czuć smak jej ust, a później cofnął dłoń z jej piersi i szybko 1 poprawił na niej suknię, zapinając guziki stanika. Ona nato- 1 iK?3 x miast poprawiła mu kołnierzyk i przygładziła wzburzone włosy. Trochę niezdarnie wyprostowała też jego krawat. Na stępnie, z uśmiechem na ustach, wyszła na stopnie, do któ rych przybiła właśnie łódka Heather i Geralda. - Witam was. Przyjemną mieliście przejażdżkę? Gerald podniósł na nią wzrok nieco zdziwiony. Gdy z cie nia wynurzył się Harry, na jego twarzy pojawiło się wahanie. Harry tylko się uśmiechnął. - W samą porę, Geraldzie - powiedział. - Teraz my weźmiemy łódkę, a ty pokażesz pannie Babbacombe świąty nię. Możecie wrócić pieszo. - O tak. Zróbmy tak. Heather wbiegła do świątyni. Gerald tymczasem patrzył jak zahipnotyzowany na mają cą kształt żołędzia złotą szpilkę u krawata Harry'ego. Szpilka wpięta była krzywo. Podniósł wzrok i napotkał znudzone spojrzenie, które, jak dobrze wiedział, oznaczało, że lepiej będzie, jeżeli usunie się bratu z drogi. - Ach tak - powiedział. - Wrócimy pieszo. Po tych słowach skłonił sięLucindzie i pospieszył za Hea ther. Lucinda wsiadła do łódki, w której czekał już na nią Har ry, i popłynęli. Harry, wiosłując, myślał o tym, że pragnie poślubić tę kobietę, a ona dała mu jasno do zrozumienia, że musi znać prawdę, wiedzieć, dlaczego on chce to uczynić. W ciągu ostatnich dni uświadomił sobie, że życzy sobie, by ona tę prawdę poznała. Zanim poprosi ją ponownie o rękę, wszystko między nimi zostanie do końca wyjaśnione. Na drugi dzień rano Lucinda otworzyła oczy i znalazła na poduszce pąsową różę. Oczarowana, wyciągnęła rękę i wzię- I la delikatny kwiat. Gdy trzymała go dłoni, w kropelkach rosy ! drżących na jego płatkach załamywało się światło słońca. Zachwycona usiadła i odsunęła kołdrę. Tutaj, w Lester , Hall, każdego ranka znajdowała taki wyraz hołdu gdzieś | w swoim pokoju. Ale na poduszce...? Wciąż się uśmiechając, wstała. Piętnaście minut później znalazła się w pokoju śniadanio wym, gdzie przy stole czekał na nią Harry. Jego ojciec, in-ji walida na wózku, wstawał dopiero około dwunastej, a E m ^ ł przyzwyczajona do miejskiego trybu życia, o jedenastej. I Heather i Gerald natomiast poprzedniego wieczoru oznajmi- j li, że rano udadzą się na konną przejażdżkę. Lucinda i Harry I byli więc sami. - Dzień dobry. Lucinda, promiennie uśmiechnięta, podeszła do stołu I i usiadła na krześle, które odsunął dla niej kamerdyner. Przy I dekolcie miała pąsową różę, której płatki tuliły się do jej pier- I si. Harry nie odrywał wzroku od Lucindy od chwili, gdy zja- 1 wiła się w pokoju. - Dzień dobry - odpowiedział i poruszył się na krześle. I - Myślałem o tym, żeby przed naszym powrotem do miasta i odwiedzić stadninę. Czy zechcesz mi towarzyszyć i być m o - 1 że odnowić znajomość z Thistledown? - To Thistledown jest tutaj? - zapytała Lucinda, sięgając 1 po imbryk. Harry potwierdził skinieniem głowy i napił się kawy. - Czy stadnina znajduje się daleko? - Zaledwie o kilka mil drogi od domu. I#C215 - Pojedziemy konno? - Nie, weźmiemy dwukółkę. Dwadzieścia minut później, wciąż ubrana w liliową suk nię spacerową i z różą przy dekolcie, Lucinda siedziała obok Harry'ego w dwukółce. - Nie spędzasz wiele czasu w Londynie? - zapytała. - Tak niewiele, jak to tylko możliwe. Jednak - dodał, krzywiąc się - prowadząc stadninę, człowiek musi się poka zywać wśród dżentelmenów z towarzystwa. - Ach... rozumiem - kiwnęła głową Lucinda. - Wbrew pozorom nie lubisz balów, rautów i przyjęć i nie dbasz o do brą opinię w oczach dam. Właściwie... to nie rozumiem, czym zasłużyłeś sobie na taką złą reputację. A może... to tyl ko plotki? Harry popatrzył na nią tak, że zadrżała. - Swoją reputację, moja droga, zdobyłem sobie nie na sa lach balowych. To rzekłszy, popędził konie. Lucinda uśmiechnęła się do siebie. Wkrótce przyjechali na miejsce. Po obejrzeniu stajni i od wiedzeniu Thistledown, która z radością powitała Lucindę, oraz Cribba, który wygrał gonitwę w Newmarket, Harry, za miast z powrotem do dwukółki, poprowadził Lucindę w stro nę małego zagajnika. Przeszli przez niego ścieżką wijącą się wśród drzew i wyszli na otwartą przestrzeń, gdzie znajdowa ła się niewielka sadzawka pokryta nenufarami i obrośnięta trzcinami. - Należałoby ją oczyścić - zauważyła Lucinda. - Zabierzemy się w końcu i za nią - odrzekł Harry. Wzrok Lucindy pobiegł za jego wzrokiem - i Lucinda zo- w , , j^SSMWS""—- - A dokąd pani wyjechała na odpoczynek, droga pani? Na wieś czy nad morze? To nieuniknione pytanie sformułował oczywiście lord Ruthven. Uśmiechnął się przy tym do Lucindy zachęcająco, a ona wyczuła w tym uśmiechu lekką złośliwość. - Na wieś - odparła łaskawie, a potem podkuszona przez jakiegoś diabła, działającego, tego była pewna, w związku z czujną obecnością Harry'ego, dodała: - Moja pasierbica i ja towarzyszyłyśmy lady Hallows, która złożyła wizytę w Lester Hall. Ruthven otworzył szeroko oczy. - W Lester Hall? - powtórzył i powoli przeniósł wzrok na twarz Harry'ego, a potem uniósł brwi. - Zauważyłem, mój drogi, że przez tydzień nie było cię w stolicy. Chciałeś odzyskać siły po szaleństwach miejskiego życia? - Oczywiście - odparł Harry ze zwykłym u siebie spoko jem. - A poza tym towarzyszyłem mojej ciotce i jej gościom podczas tej wizyty. - Ach tak, oczywiście - zgodził się Ruthven, a potem zwrócił się do Lucindy: - Czy Harry pokazał pani grotę nad jeziorem? - W istocie. A także gloriettę na wzgórzu. Widoki były urocze. - Widoki? - Lord Ruthven wyglądał na oszołomione go. - Ach tak, widoki. Harry zacisnął zęby, ale nic nie powiedział. Jedynie jego spojrzenie obiecywało zemstę, na zignorowanie czego mógł > | sobie pozwolić jedynie Ruthven, jeden z jego najstarszych przyjaciół. Ku uldze Lucindy zagrano walca. Posypały się liczne pro pozycje od dżentelemenów, jednak Lucinda nie chciała tań- czyć z nikim prócz Harry'ego, który dojrzał jej zapraszające spojrzenie i ujął ją pod ramię. - Ufam, moja droga, że ten walc będzie mój - powie dział. Wirowali, patrząc sobie w oczy, w doskonałym porozu mieniu bez słów. Sala balowa była zatłoczona, lecz Lucinda czuła się całkiem bezpieczna w ramionach Harry'ego, wie działa, że gdyby jej coś zagrażało, wystarczyłoby przysunąć się bliżej, a on by ją ochronił. Walc zakończył się zbyt szybko. Lucinda z ociąganiem odsunęła się i wzięła Harry'ego pod ramię, a on odprowadził ją do jej dworu. Zanim jednak ją zostawił, szepnął jej do ucha: - Jeżeli nie chcesz tańczyć, to po prostu powiedz, że je steś zmęczona. Lucinda była mu bardzo wdzięczna za tę radę. Wymówka została przyjęta ze zrozumieniem, a w miarę upływu czasu zaczęła podejrzewać, że jej wierni dworzanie również nie bardzo mają ochotę tańczyć w tak zatłoczonej sali. Harry przez cały wieczór nie odstępował Lucindy na krok. Tkwi! u jej boku nieruchomy i milczący. Lucinda powitała walca przed kolacją z pewną ulgą. Zatańczyła go z Harrym, a gdy się skończył, Harry poprowadził ją do sali, w której podawano posiłek. Zanim się zdążyła zorientować, siedziała z nim przy dwuosobowym stoliku zasłoniętym dwiema palmami w donicach. Przed sobą miała kieliszek szampana i talerz pełen przysmaków. Harry siedział w swobodnej pozie. - Czy zauważyłaś - zapytał, kosztując homara - perukę lady Waldron? «-_-~-»K: 238 ' ^ • — Lucinda zaśmiała się cicho. - Omal jej nie spadła. - Lucinda upiła łyk szampana, oczy jej błyszczały. - Pan Anstey musiał ją złapać i umieścić na właściwym miejscu. Ku zachwytowi Lucindy Harry spędził z nią całe pół go dziny, bawiąc ją rozmową. Opowiadał anegdotki, sypał po wiedzonkami, od czasu do czasu robił ironiczne uwagi o in nych uczestnikach balu. Po raz pierwszy miała go dla siebie w takim nastroju i cieszyła się tym. Dopiero gdy po kolacji odprowadził ją do sali balowej, zastanowiła się, co spowodowało ten jego dobry nastrój. Czy też, co sprawiło, że tak ją czarował. W sali balowej konwersacja toczyła się pod dyktando Har ry'ego, nie zbaczając ani na jotę z drogi poprawności. Po ja kimś czasie Lucinda stłumiła ziewanie i zwróciła się do Har ry'ego: - Robi się tutaj bardzo gorąco, nieprawdaż? - Rzeczywiście - powiedział Harry - czas iść do domu. Gdy zaczął się rozglądać, szukając Em i Heather, Lucinda pozwoliła sobie na ciche prychnięcie. Chciała, żeby wyszedł z nią na taras. Zobaczyła z daleka Em pogrążoną w rozmo wie z jakąś dostojną wdową, a także Heather gawędzącą z przyjaciółmi. - Ach... - powiedziała - może wytrzymam jeszcze z pół godzinki, jeżeli dostanę szklankę wody. Pan Satterly natychmiast ofiarował się z pomocą i zniknął w tłumie. Harry popatrzył na Lucindę pytająco. - Jesteś pewna? - Najzupełniej - odrzekła ze słabym uśmiechem. W dalszym ciągu jego zachowanie cechowała uparta po prawność, co - jak uświadomiła sobie Lucinda, gdy tłum zmalał i zaczęła zdawać sobie sprawę z ciekawskich spojrzeń rzucanych w ich stronę - nie było w jego wypadku równo znaczne z ostrożnością. Ta obserwacja spowodowała, że się zasępiła. Jej zasępienie pogłębiło się, gdy jechali już do domu po wozem Em. Ze swego miejsca Lucinda przyglądała się twa rzy Harry'ego oświetlonej światłem księżyca i nagłymi bły skami latarni ulicznych. Siedział z zamkniętymi oczami. Rysy jego twarzy cecho wało nie tyle odprężenie, ile brak wyrazu. Usta, zaciśnięte, tworzyły prostą kreskę. Była to twarz człowieka, który ze swoimi emocjami zdradza się bardzo rzadko. Lucinda poczuła ukłucie w sercu. Eleganckie towarzystwo było środowiskiem Harry'ego. Znał wszystkie niuanse zachowań w tym środowisku, wie dział, jak zinterpretowany zostanie każdy gest. W zatłoczo nych salach balowych był u siebie. Podobnie jak w Lester Hall, także tutaj kontrolował sytuację. Lucinda poruszyła się na siedzeniu i, podparłszy głowę dłonią, zaczęła przyglądać się uśpionym domom za oknem powozu. Nie czując na sobie jej wzroku, Harry otworzył oczy. Przyjrzał się jej profilowi, dobrze widocznemu w świetle księżyca. Na jego ustach pojawił się leciutki uśmieszek. W tym samym czasie w mieszkaniu Mortimera Babbacombe'a przy Great Portland Street odbywało się pewne spotkanie. —-——*'«*•» ' ^ ^ ^ 5SSBB»w*«---- - No jak, dowiedziałeś się czegoś? - zapytał Joliffe wchodzącego do pokoju Brawna i zmierzył go groźnym spojrzeniem. Brawn był zbyt młody, by zwrócić na nie uwagę. Zajmu jąc krzesło przy stole, wokół którego siedzieli już Joliffe, Mortimer i Scrugthorpe, uśmiechnął się szeroko. - Tak, dowiedziałem się coś niecoś. Rozmawiałem z po kojówką. Powiedziała mi to i owo, zanim ten stajenny z żół tymi włosami kazał jej iść... - Do kroćset, mów! - ryknął na niego Joliffe. - Co, u diabła, się wydarzyło? Brawn spojrzał na niego nie tyle przestraszony, co zdzi wiony. - No, ta dama pojechała wtedy na wieś, tak jak pan planował. Okazuje się, że trafiła nie do tego domu, co trzeba, to znaczy trafiła do Ixster Hall. A następnego dnia pojechali tam za nią wszyscy. Pokojówka mówi, że myślała, że to było zaplanowane. - Do kroćset diabłów! - Joliffe pociągnął duży haust por teru. - Nic dziwnego, że nikt z tych, co pojechali do Asterley, jej tam nie widział. Myślałem, że są tacy dyskretni, a tym czasem jej tam wcale nie było! - Na to wygląda. - Brawn wzruszył ramionami. - I co teraz? - Teraz przestaniemy się patyczkować i ją porwiemy. Scrugthorpe podniósł głowę znad kufla. - Mówiłem od po czątku, że to jedyny sposób, tylko dzięki temu możemy mieć pewność. Cały ten plan, całe to czekanie, że rozpustnicy zro bią za nas robotę, zdał się na nic. Joliffe popatrzył groźnie na Scrugthorpe'a. Ten zmieszał się nieco, jednak dodał: - Tak przynajmniej myślę. - Hm - zastanowił się Joliffe. - Zaczynam się z tobą zga dzać. Wygląda na to, że będziemy musieli sami zacząć działać. - Ale... Ja myślałem... - odezwał się Mortimer i za milkł, gdy Joliffe i Scrugthorpe skierowali na niego wzrok. - Co takiego? - zapytał Joliffe. Mortimer poczerwieniał. - No, chodzi o to, że... jeżeli coś zrobimy sami, to czy ona... no, czy ona się nie zorientuje? - Oczywiście, że się zorientuje. To nie znaczy, że będzie się spieszyła z zadenuncjowaniem nas. Nie będzie jej do tego spieszno po tym, jak Scrugthorpe się na niej zemści. - Tak, tak. - Czarne oczy Scrugthorpe'a zabłysły. - Zo stawcie to mnie. Już moja w tym głowa, żeby jej nie było spieszno mówić. To rzekłszy, powrócił do piwa. Mortimer patrzył na niego z rosnącym przerażeniem. Otworzył usta, żeby coś powie dzieć, lecz skulił się pod spojrzeniem Joliffe'a. Po chwili jed nak wymamrotał: - Musi być jakiś inny sposób. - Być może. - Joliffe opróżnił kufel i sięgnął po dzban. - Nie mamy jednak czasu na dalsze skomplikowane intrygi. - Czasu? - zdziwił się Mortimer. - Tak, czasu! - warknął Joliffe. Mortimer zbladł, a oczy rozbiegały mu się jak przerażo nemu królikowi. Joliffe powściągnął złość. Uśmiechnął się od ucha do ucha i powiedział: - Nie martw się, po prostu zostaw wszystko Scrugthorpe'owi i mnie. Kiedy ci powiemy, zrobisz to, co trzeba, i wszystko będzie dobrze. Nagle do rozmowy włączył się Brawn: - Ja też myślałem, że trzeba zmienić plan. Pokojówka po wiedziała mi, że ta dama spodziewa się oświadczyn. Więc skoro ma wyjść za mąż, to nie można chyba robić z niej dziwki? - Co? - wrzasnął Joliffe. - Ona ma wyjść za mąż? Brawn kiwnął głową. - Tak mówiła pokojówka. - Za kogo? - Za jakiegoś eleganta nazwiskiem Lester. - Harry Lester? - Joliffe uspokoił się. - Jesteś pewien, że pokojówka się nie myli? Harry Lester to nie jest człowiek skłonny do żeniaczki. Brawn wzruszył ramionami, a po chwili dodał: - Dziewczyna mówiła, że ten Lester przyjechał dzisiaj, żeby zabrać tę damę na przejażdżkę po parku. Joliffe wlepił w niego wzrok, tracąc pewność co do swojej opinii o Harrym. - Po parku? - powtórzył. Brawn kiwnął tylko głową i dalej sączył piwo. Gdy Joliffe odezwał się znowu, jego głos był ochrypły: - Musimy szybko działać. - Szybko? - Scragthorpe podniósł wzrok. - Jak szybko? - Zanim ona wyjdzie za mąż. Najlepiej zanim przyjmie oświadczyny. Niepotrzebne nam komplikacje prawne. Mortimer zmarszczył brwi. - Komplikacje? - Tak, do diabła! - warknął Joliffe. - Jeżeli ta przeklęta kobieta wyjdzie za mąż, opiekę nad jej pasierbicą przejmie jej mąż. A jeżeli Harry Lester weźmie lejce w swoje ręce, nie dostaniemy ani grosza ze spadku twojej kuzynki. Mortimer wytrzeszczył oczy. - O! - powiedział tylko. - Tak - o! A skoro już o tym mowa, to mam dla ciebie wiadomość, która doda ci odwagi. Jesteś mi winien pięć ty sięcy, mam twój weksel. Pożyczyłem tę sumę, wraz z pewną inną, od człowieka, który bierze określony procent za każdy dzień. Razem jesteśmy mu winni dwadzieścia tysięcy. Jeżeli wkrótce nie zwrócimy tego długu, on z nas go wyciśnie. Joliffe przerwał, pochylając się w stronę Mortimera, a potem dodał: - Czy to jest dla ciebie jasne? Mortimer był tak przerażony, że nie mógł nawet kiwnąć głową. - No to - odezwał się Scrugthorpe, odsuwając pusty ku fel - wygląda na to, że powinniśmy coś zaplanować. Joliffe postukał paznokciem w blat stołu. - Potrzebna nam będzie informacja. Spojrzał na Brawna, ale chłopak pokręcił głową. - To na nic. Pokojówka nie zechce ze mną gadać. Natarł jej uszu ten stajenny. A nie znam nikogo innego.. Joliffe zmrużył oczy. - A inne kobiety? Brawn prychnął. - Jest ich kilka, ale im nawet pan nie rozwiązałby języków. - Do diabła! - Joliffe z roztargnieniem pociągnął łyk po rteru. - Dobrze - odstawił gwałtownie kufel. - Jeżeli taka jest jedyna droga, to nią pójdziemy. - Jaka to droga? - zapytał Scrugthorpe. - Będziemy ją obserwować przez cały czas, w dzień i w nocy. Przygotujemy się i będziemy w pogotowiu. Zła piemy ją, kiedy tylko los da nam szansę. :'V Ścrugthofpe kiwnął głową. - Dobra, ale jak się za to weźmiemy? Mortimer skulił się na krześle. Joliffe z pogardliwym prychnięciem odwrócił się do Scrugthorpe'a. - Posłuchajcie - powiedział. ROZDZIAŁ CZTERNASTY Pięć dni później, wieczorem, Mortimer Babbacombe stał w cieniu bramy na King Street i obserwował wejście domu po przeciwległej stronie ulicy. Po schodach wchodziła właś nie wdowa po jego stryju. - No cóż - powiedział, sam nie wiedząc, czy czuje ulgę, czy rozczarownanie - Już weszła... nie ma co obserwować dalej. - Przeciwnie - syknął Joliffe, który w ciągu ostatnich pięciu dni utracił dotychczasową ogładę. - Wejdziesz tam, Mortimerze, i będziesz ją dokładnie obserwował. Chcę wie dzieć wszystko - z kim tańczy, kto przynosi jej lemoniadę wszystko! - Joliffe wlepił świdrujące spojrzenie w twarz Mortimera. - Czy to jest dla ciebie jasne? Mortimer potulnie skinął głową. - Nie rozumiem, co to może dać - powiedział. - Nie musisz wcale rozumieć. Po prostu rób, co ci każę, i spróbuj odzyskać trochę swego dawnego entuzjazmu. Pa miętaj, stryj powierzył opiekę nad twoją kuzynką młodej ko biecie. Uczynił to, pomijając ciebie, a to jest obraza dla cie bie jako mężczyzny. - No tak... - zgodził się Mortimer. - Właśnie. A kim jest Lucinda Babbacombe? Przecież to tylko ładna buzia, na tyle sprytna, że oszukała twojego stryja. ——•mmeSSZ. 246 .,wm~~— j - To prawda. - Mortimer kiwnął głową. - Ja nie mam nic przeciwko niej, ale każdy widzi, że stryj Charles postąpił nie sprawiedliwie, zostawiając jej całą gotówkę, a mnie bezuży teczną ziemię. Joliffe uśmiechnął się do siebie. - Masz rację. Starasz się tylko wyrównać doznaną krzyw dę. Pamiętaj o tym. - Klepnął Mortimera po ramieniu i wskazał mu wejście po przeciwnej stronie ulicy. - A teraz idź, będę czekał na wiadomości w twoim mieszkaniu. Mortimer kiwnął głową i prostując ramiona, poszedł tam, gdzie mu kazał iść Joliffe. W środku, w oświetlonej sali, Lucinda rozdawała skinie nia głową i uśmiechy oraz uczestniczyła w rozmowach, przypominając sobie równocześnie różne fakty i snując do mysły. W ciągu ostatnich pięciu dni Harry zabierał ją na krót kie przejażdżki po parku. A potem, każdego wieczoru, zja wiał się, żeby towarzyszyć jej, Em oraz Heather na balu lub przyjęciu, podczas których nie odstępował jej na krok, nie poruszając jednak tematu, który interesował ją najbardziej. Lucinda straciła już cierpliwość, przestała się nawet tym martwić, ogarnęło ją natomiast poczucie, że zanosi się na coś nieuniknionego. Teraz przywołała na usta uśmiech i podała rękę panu Dramcottowi, dżentelmenowi nie pierwszej młodości, który niedawno poślubił debiutantkę. - Mam nadzieję, że uczyni mi pani zaszczyt i zatańczy I ze mną tego kadryla - powiedział pan Drumcott. Lucinda zgodziła się z uśmiechem, lecz zajmując miejsce wśród tańczących złapała się na tym, że rozgląda się za Harrym. 247 To, że Harry chce uczynić ją swoją żoną, było całkiem oczywiste. Jednak zasmucał ją prawdopodobny powód, dla którego tak bardzo starał się podkreślać ten fakt na forum publicznym. Prześladowało ją wspomnienie pierwszych oświadczyn oraz tego, że ich nie przyjęła. Nie wiedziała wte dy nic o lady Coleby i o tym, że podeptała ona miłość Har ry'ego. Sama odrzuciła jego oświadczyny z tej prostej przy czyny, że była przekonana, iż Harry ją kocha i przyzna się do tej miłości, jeżeli się go do tego przymusi. Jej marzeniem by ło usłyszeć słowa miłości. Jednak teraz coraz wyraźniej zda wała sobie sprawę, że może się ono nigdy nie spełnić. Nie mogła pozbyć się myśli, że Harry próbuje przyprzeć ją do muru, że jego obecne zachowanie ma sprawić, iż ponowne odrzucenie oświadczyn stanie się niemożliwe. Bo gdyby po tym wszystkim ich nie przyjęła, okazałaby się osobą okrutną czy też, jak powiedziałby Sim, „niespełna rozumu". Lucinda skrzywiła się, ale zaraz przywołała na usta uśmiech, gdyż tańczący z nią kadryla pan Drumcott spojrzał na nią z troską. Uśmiechając się, pomyślała, że przy następ nych oświadczynach Harry'ego będzie musiała go przyjąć, bez względu na to, czy wraz z ręką odda jej swoje serce, czy też nie. Kadryl się skończył. Wykonując głębokie dygnięcie, Lu cinda postanowiła nie analizować dłużej motywów postępo wania Harry'ego. Jego zachowanie musi być spowodowane jeszcze czymś, o czym ona nie ma pojęcia. W tej samej chwili Harry siedział przy biurku we własnej bibliotece, ubrany w wieczorowy frak i czarne krótkie spod nie zapięte pod kolanami. Był to strój uważany przez niego za ogromnie niemodny. r- Czego się dowiedzieliście, Salter? - zapytał, przeszy wając byłego policjanta przenikliwym wzrokiem. Salter wyciągnął notes. - Po pierwsze, ten Joliffe to bardziej podejrzana figura, niż myślałem. Prawdziwy oszust. Specjalista od zaprzyjaź niania się z różnymi durniami, naiwnymi i zwykle młodymi, choć obecnie, ponieważ sam nie jest już młodzieniaszkiem, jego ofiary zaczynają być starsze. Ostatnio chodzą słuchy, że znajduje się w szponach prawdziwego krwiopijcy, winien mu jest ogromną fortunę. Wierzyciel nie chce czekać, więc jego położenie jest krytyczne. Harry, patrzący na swojego rozmówcę z ponurą miną, kiwnął głową. - No więc dobrze - kontynuował Salter. - Teraz co do Mortimera Babbacombe'a. To beznadziejny przypadek. Du reń nad durniami. Gdyby nie dostał go w swoje ręce Joliffe, na pewno zrobiłby to jakiś inny cwany typ. Mortimer jest winien Joliffe'owi sporą sumę. Kiedy odziedziczył spadek, Joliffe siedział mu na karku. A od tego czasu sytuacja się je szcze pogorszyła. Salter zajrzał do notesu. - Jak powiedziała panu pani Babbacombe, Mortimer nie orientował się, jaką wartość ma jego spadek. Charles Babba combe spłacał jego długi, a on myślał, że pieniądze pochodzą z majątku stryja i że ten majątek jest o wiele więcej wart niż w rzeczywistości. Moi ludzie sprawdzili - zyski z tej posiad łości wystarczają zaledwie na pokrycie kosztów jej utrzyma nia. Pieniądze Charlesa Babbacombe'a pochodziły z zysków firmy Babbacombe i Spółka. Salter zamknął notes, krzywiąc się. _ Tak to wygląda. Musiała to być przykra niespodzianka dla Joliffe'a. Nie rozumiem jednak, dlaczego on nastaje na panią Babbacombe. Przecież nawet gdyby pozbawił ją życia, to dziedziczyć po niej będzie jej stara ciotka. Mimo to oni ją bez przerwy obserwują, a ich zamiary nie są bynajmniej przyjazne. Harry zesztywniał. - Obserwują ją? - powtórzył. - A moi ludzie obserwują ich, i to bardzo pilnie. Słysząc to, Harry odprężył się nieco. Zmarszczył brwi. - Czegoś mi tu brakuje. - Ja też tak sądzę. - Salter pokręcił głową. - Ludzie po kroju Joliffe'a nie popełniają wielu pomyłek. Joliffe nie krą żyłby wokół Mortimera, gdyby nie miał widoków na duże pieniądze. - Pieniądze przynosi firma - powiedział Harry. - Charles Babbacombe zapisał ją swojej żonie i córce. Salter zmarszczył brwi. - No właśnie - córce. Siedemnastoletniej dziewczynie. Zmarszczka między brwiami Saltera pogłębiła się. - Z tego, co wiem, pani Babbacombe nie jest łatwym łupem, więc dla czego się nie skupić na córce? Harry zastanowił się. - Heather - powiedział powoli i wyprostował się. - Tak, to musi być to. - Co takiego? Harry skrzywił się. - Często mówiono mi, że jestem przebiegły. Może teraz to się przyda. - Zamyślił się, sięgając po pióro. - Heather jest tą osobą, którą mogliby się posłużyć, chcąc dobrać się do pie- niędzy, ale opiekunką Heather jest Lucinda. Muszą się więc jej pozbyć, żeby dostać w swoje ręce Heather. Salter kiwnął głową. - To możliwe, ale po co posłali panią Babbacombe do tego pałacu orgii? Harry miał nadzieję, że Alfred nigdy nie usłyszy, jak ktoś używa tego wyrażenia dla określenia jego rodowej siedziby. Zastukał piórem w suszkę. - Waśnie to powoduje - powiedział - że uważam, iż klu czem do tej zagadki musi być sprawa opieki nad Heather. Gdyż wykazanie, że Lucinda nie nadaje się na opiekunkę młodej dziew czyny, wystarczyłoby do tego, by opiekę przejął Mortimer będący najbliższym krewnym Heather. Jako jej opiekun mógłby odizo lować ją od Lucindy i wykorzystać w celu zdobycia pieniędzy. Salter kiwnął głową. - Ma pan rację. To dość skomplikowane, ale prawdopo-1 dobne. - A teraz, kiedy nie udało im się skompromitować da my - wtrącił stojący przez cały czas u drzwi Dawlish - chcą ją porwać. - To prawda - zgodził się Salter. - Moi ludzie wiedzą, co robić. Harry powstrzymał się od zapytania, kim są ci „ludzie". - Ale - wtrącił Dawlish - oni nie mogą szpiegować jej I w nieskończoność. A ten typ Joliffe, moim zdaniem, powi-1 nien siedzieć za kratkami. Salter potwierdził kiwnięciem głowy. - Racja. W jego życiorysie było kilka nie wyjaśnionych „garńobójstw", co do których sędziowie mają wciąż wątpli-i wości. Harry omal się nie wzdrygnął. Myśl o tym, że Lucinda jest narażona na niebezpieczeństwo ze strony takiego typa, była dla niego nie do zniesienia. - W tej chwili pani Babbacombe jest bezpieczna, ale mu simy się upewnić, że nasze domysły są słuszne. Bo jeżeli nie, to bylibyśmy na błędnym tropie, co mogłoby mieć poważne konsekwencje. Być może jest jakiś drugi opiekun, a w takim razie nasza hipoteza nie jest słuszna. - Jeżeli pan zna prawnika tej damy - powiedział Sal ter - to mógłbym dyskretnie się dowiedzieć. - Nie znam go. Poza tym on mieszka prawdopodobnie gdzieś w Yorkshire. - Harry zastanowił się, a potem spojrzał na Dawlisha. - Stangret i pokojówka pani Babbacombe słu żą w tej rodzinie od lat. Oni mogą wiedzieć. - Zapytam - powiedział Dawlish. - Czy nie może pan zapytać samej damy? - zasugerował Salter. - Nie - odrzekł stanowczo Harry. - Jej sprawy prawne to ostatnia rzecz, o jaką mógłbym ją teraz zapytać. Musi być inny sposób. - Oczywiście. - Salter wstał. - Kiedy będziemy pewni, co zamierzają te szakale, znajdziemy sposób, żeby im prze szkodzić. Harry nie odpowiedział, uścisnął tylko Salterowi dłoń. Dawlish odprowadził byłego policjanta, a gdy wrócił, jego pan stał na środku pokoju i naciągał rękawiczki. - Zawieziesz mnie teraz na przyjęcie - powiedział. - Tak, proszę pana - odrzekł Dawlish. Wkrótce Harry znalazł się na miejscu. Jego wejście wy wołało poruszenie wśród pań. Lucinda patrzyła zafascyno- wana, jak zbliża się ku niej krokiem pełnym wdzięku. Serce zabiło jej mocniej, już miała się uśmiechnąć, gdy opadły ją poprzednie myśli. Światło świec odbijało się od jego złotych włosów. W swoim staroświeckim ubraniu wyglądał na pra wdziwego uwodziciela. Czując na sobie spojrzenia stu par oczu, Lucinda zacisnęła usta. Harry wykorzystywał ich wszystkich, manipulował eleganckim towarzystwem - i czy nił to bezwstydnie. Gdy podszedł bliżej, podała mu dłoń, a on uniósł ją do ust i musnął koniuszki jej palców wargami, a potem podał jej ramię. - Chodźmy, moja droga - powiedział. - Przejdźmy się. Ku irytacji Harry'ego, spacer, jak również cały wieczór okazał się bardziej męczący, niż się spodziewał. Fakt, że był zajęty Lucinda i że to w sposób tak oczywisty demonstrował, sprawił, iż matrony z towarzystwa mające pod opieką młode dziewczęta zrozumiały, że ich podopieczne nie mogą liczyć na zainteresowanie z jego strony. A zrozumiawszy to, posta nowiły spieszyć z mniej lub bardziej zawoalowanymi gratu lacjami pod adresem Lucindy. Jedną z nich była niestrudzona lady Argyle, za którą jak zwykle podążała jej blada, nieładna córka. - Wprost nie potrafię wyrazić, jak bardzo się cieszę, wi dząc pana znowu, drogi panie Lester - powiedziała ta dama, po czym zwróciła się do Lucindy: - Musi pani dopilnować, żeby tak było nadal, moja droga. To wielka strata, gdy naj przystojniejsi dżentelmeni uczęszczają jedynie do klubów. Niech mu pani nie pozwoli powrócić do tego zwyczaju. To powiedziawszy i obrzuciwszy ich oboje figlarnym; spojrzeniem, lady Argyle oddaliła się wraz z uparcie milczą- «———"eSi Xi^X ,^^»»— ca córką. Harry zastanowił się, czy ta dziewczyna w ogóle potrafi mówić. Po trzech kolejnych rozmowach przypominających tę z lady Argyle cierpliwość Harry'ego się wyczerpała. Popro wadził Lucindę w stronę bufetu, mówiąc: - Chodź, przyniosę ci szklankę lemoniady. Lucinda nie zaprotestowała. Jednak i przy bufecie runęła na nich lawina gratulacji. Harry doszedł do wniosku, że nie ma dla nich ucieczki. Gdy zagrano walca i gdy tańcząc trzymał Lucindę w ra mionach, zapragnął ją przeprosić. - Obawiam się, że się przeliczyłem - powiedział. - Za pomniałem, jak silny jest zmysł rywalizacji wśród matron. Nie widział innego wyjaśnienia ich zachowania jak tylko to, że matrony, w momencie gdy chodziło o zdobycz taką jak on, wolały widzieć tryumf kogoś takiego jak Lucinda, pocho dząca spoza ich kręgu, choć z tej samej klasy co one, niż tryumf którejś z arcyrywałek swoich podopiecznych. Lucinda uśmiechnęła się, lecz w jej oczach był jakiś smu tek. Harry przyciągnął ją do siebie, żałując, że nie są sami. Kiedy taniec się skończył, powiedział: - Jeżeli chcesz, to pójdziemy i poszukamy Em. Przypu szczam, że i ona ma już tego dosyć. Lucinda wyraziła zgodę, kiwając głową. Okazało się, że Harry miał rację - Em także była oblega na. I gotowa opuścić przyjęcie. - Czułam się jak pod ostrzałem - poinformowała zrzęd liwie Lucindę, gdy Harry pomógł im wsiąść do powozu. Już nie do wytrzymania było, kiedy zaczęto się przymawiać 0 zaproszenia na ślub. 254 Harry spojrzał na Lucindę - światło ulicznej latarni oświetlało jej twarz. Oczy Lucindy były ogromne, a jej po liczki blade. Wyglądała na zmęczoną, wyczerpaną, niemal zgnębioną. Harry'emu ścisnęło się serce. - Tylko nie zapomnij! - Em poklepała Harry'ego po rę ce. - Jutrzejsza kolacja jest o siódmej, ale chcę, żebyś był wcześniej. - A tak. Oczywiście. - Spoglądając po raz ostatni na L'1 cindę, cofnął się i zamknął drzwiczki powozu. - Będę. Popatrzył za odjeżdżającym powozem, a potem, marsz cząc brwi, skierował kroki do klubu, który znajdował się tuż za rogiem. Kiedy jednak był już przed wejściem, zatrzymał się i, nadal marszcząc brwi, poszedł do swojego mieszkania. Godzinę później, leżąc na puchowym materacu, Lucinda wpatrywała się w baldachim nad łóżkiem. Dzisiejszy wie czór wszystko wyjaśnił - jednoznacznie, bezdyskusyjnie. Myliła się... dla zachowania Harry'ego nie istniało inne wy jaśnienie poza najoczywistszym. A ona musiała teraz jedyni zadecydować, jak postąpi. Leżała, wpatrując się w sufit oświetlony światłem księży ca. Zasnęła, dopiero gdy zaczęło świtać. Na drugi dzień rano Harry nie wyszedł ze swego miesz kania, zaniepokojony wiadomością od Saltera oraz rozczaro wany informacją, którą przyniósł Dawlish. Gdy o jedenastej zebrali się w bibliotece, Dawlish powtó rzył to, czego się dowiedział. - Oni nie wiedzą - oznajmił. - Oboje są pewni, że p; Babbacombe jest opiekunką Heather, ale nie mają pojęcia, czy jest jakiś inny opiekun. - Hm. - Salter zmarszczył brwi i popatrzył na Harry'e20. - Moi ludzie przesłali mi wiadomość, że Joliffe wynajął powóz z czterema silnymi końmi. Nie powiedział, dokąd się nią uda, i nie wynajął stangreta. Dał natomiast za nią pokaźny zastaw. Harry ścisnął palcami pióro. - Sądzę, że pani Babbacombe jest w niebezpieczeństwie. Salter skrzywił się. - Być może. Jednak ja myślę o tym, co powiedział pański sługa. Nie można ich śledzić bez końca... a oni - jeżeli nie uprowadzą jednej, to mogą uprowadzić drugą. Ich ostatecz nym celem jest pasierbica. Tym razem skrzywił się Harry. - To prawda. Troszczył się o bezpieczeństwo Lucindy, ale prawdą było bez wątpienia to, że Heather może stać się ofiarą knowań Joliffe'a. - Ja myślę tak - powiedział Salter. - Fakt, że Joliffe wynajął powóz, oznacza, że planuje wkrótce jakiś ruch. My czuwamy - o czym on nie wie. Jeżeli dowiemy się, jak przedstawia się sprawa opieki, obserwując równocześnie Joliffe'a i jego ludzi, to być może, zanim on podejmie jakieś kroki, spowodujemy wydanie sądowego nakazu areszto wania. Harry zastanawiał się, bawiąc się piórem. - Jeżeli w celu uzyskania nakazu aresztowania potrzebna jest informacja na temat opieki, to musimy ją uzyskać. Przeniósł wzrok na Dawlisha. - Idź do Fergusa. Zapytaj go, jak się skontaktować z nie jakim panem Mabberlym z firmy Babbacombe i Spółka. 256 - Nie trzeba. - Salter podniósł w górę palec. - Proszę to zo stawić mnie. Ale co mam powiedzieć panu Mabberly'emu? - Pan Mabberly jest pracownikiem pani Babbacombe odrzekł Harry. - Mam wrażenie, że ona mu ufa. Możecie mu powiedzieć to, co będziecie musieli. On najprawdopodobniej zna odpowiedź albo przynajmniej wie, kto ją zna. - Wciąż nie chce pan zapytać samej pani Babbacombe? Harry pokręcił przecząco głową. - Jednak jeżeli do jutra wieczorem nie będziemy znali odpowiedzi, zapytam. Salter przyjął to bez komentarza. - Czy potrzebna panu pomoc w pilnowaniu obu pań? zapytał. Harry znowu pokręcił przecząco głową. - Nie będą dzisiaj opuszczały Hallows Hall. Moja ciotka] wydaje przyjęcie. Było to największe przyjęcie, jakie w ciągu ostatnich kil-j ku lat wydała Em. Stara dama postanowiła więc cieszyć się I nim w pełni. Lucinda powiedziała o tym Harry'emu, gdy schodzili] oboje po schodach, udając się do sali balowej. - Przez ostanie miesiące ciotka, świetnie się bawi. To zna-] czy od czasu, gdy zamieszkałyście z nią ty i Heather. - Em jest dla nas bardzo dobra. - A wasze towarzystwo bardzo dobrze jej zrobiło - po^ wiedział Harry, gdy byli już na dole. - Nie zapomnij pochwalić dekoracji - szepnęła Lucin-J da. - Em włożyła ogromny wysiłek w udekorowanie domu.| Harry kiwnął głową. Gdy Em ruchem ręki przywołała doi siebie Lucindę, poszedł do sali balowej. Sala rzeczywiście przedstawiała się wspaniale, udekorowana purpurowo-złoty mi girlandami, których kolorystykę uzupełniała gdzienie gdzie odrobina błękitu. Na stołach pod ścianami stały wazo ny pełne bławatków, a zasłony w wysokich oknach ozdabia ły błękitne kokardy. Harry uśmiechnął się i spojrzał na trzy kobiety stojące przy drzwiach - Em w ciężkich purpurowych jedwabiach, Heather w bladozłotych muślinach oraz Lucindę w zachwycającej sukni z szafirowego jedwabiu ozdobionej złotymi wstążkami. Harry doszedł do wniosku, że może zupełnie szczerze po gratulować Em dekoracji i zaczął przechadzać się po sali, wdając się w pogawędki ze znajomymi, a także starszymi krewnymi, których zaprosiła Em. Nie spuszczał jednak oka z trzech dam witających gości i gdy wreszcie powitania się skończyły, znalazł się natychmiast przy Lucindzie. Uśmiechnęła się do niego, jednak on, patrząc jej głęboko w oczy, dostrzegł w nich jakąś melancholię. - Przybyło tylu gości, że wygląda na to, iż będzie to naj bardziej tłoczne przyjęcie sezonu. - Lucinda wzięła Harry'ego pod ramię i roześmiała się. - Mam ochotę już na sa mym początku oznajmić, że jestem zmęczona. Harry zaprowadził ją do lady Herscult, jednej z najstar szych przyjaciółek Em, która chciała koniecznie poznać Lu cindę. Rozmawiając z nią, Lucinda zachowała pogodę ducha i z pewnym siebie uśmiechem zbywała wszystkie zbyt wścibskie pytania. Gdy rozległy się pierwsze takty walca, Harry, bez pytania o pozwolenie, wziął nie stawiającą oporu Lucindę w ra miona. Uśmiechała się, wirując w tańcu z nieopisaną lekkością. Harry również się uśmiechnął. - Myślę - powiedział - że udało mi się nauczyć cię doskonale tańczyć walca. - Naprawdę? - zapytała Lucinda. - Uważasz, że to tylko twoja zasługa? I że ja samodzielnie nic w tej dziedzinie nie osiągnęłam? - Ależ tak, osiągnęłaś mnóstwo, moja droga, zarówno jeżeli chodzi o salę balową, jak i o świat poza nią. Gdy walc się skończył, muzycy zaczęli zabawiać gości, grając melodyjne utwory. Harry, przechadzając się z Lucindą i wdając się wraz z nią w towarzyskie rozmowy, uświadomił sobie, że jest ona spokojniejsza, bardziej odprężona niż podczas balu poprzedniego wieczoru. Przyjął to z ulgą, choć niepokoił go smutek, jaki w niej wyczuwał. Gdyby mógł usunąć przyczynę tego smutku, byłby najszczęśliwszym człowiekiem na świecie. | I 1 1 I i I 1 i I 1 i Lucinda, istota doskonała, należała teraz do niego, j Wszystko, czego pragnął od życia, znajdowało się tuż obok, 1 w zasięgu ręki. Wieczór upływał nadzwyczaj przyjemnie, następowały 1 kolejne tańce, zjedzono kolację złożoną z samych przysma-1 ków, które, jak powiedziała Harry'emu Lucinda, przygoto-1 wywano przez trzy poprzednie wieczory. Aż wreszcie przy-« szła pora na ostatniego walca. Harry pogrążony był właśnie w rozmowie o koniach I z lordem Ruthvenem, a obok nich Lucinda rozmawiała z pa-1 nem Amberlym. Gdy rozległy się pierwsze takty, spojrzenia™ Lucindy i Harry'ego się spotkały. Harry podał jej nie ramię,* lecz dłoń. i _ No więc, moja droga? - zapytał. Lucinda odetchnęła głęboko i podała mu dłoń. A on ują wszy ją, skłonił się szarmancko, na co ona odpowiedziała głębokim dygnięciem. Potem Harry zamknął ją w ramionach i poprowadził do tańca. Z wrodzonym wdziękiem wirowali po sali, nie widząc nikogo, nieświadomi niczego poza włas nym wspólnym istnieniem i obietnicą kryjącą się w pełnych zachwytu spojrzeniach. Z kąta sali obserwowali ich lord Ruthven i pan Amberly. Na twarzach obu igrał pełen zadowolenia uśmieszek. - No cóż, Amberly, sądzę, że możemy sobie pogratulo wać - odezwał się lord Ruthven, podając przyjacielowi rękę. - Rzeczywiście - zgodził się pan Amberly, ściskając mu dłoń. - Dobrze wszystko poszło. Nie ma co do tego żadnej wątpliwości - dodał, przyglądając się parze wirującej w tańcu. - Nawet najmniejszej - potwierdził jego lordowska mość. Lucinda także była tego pewna. Poddając się czarowi wal ca, myślała o tym, że choć pozostała w niej odrobina smutku, to jednak przemożnym uczuciem, którego teraz doznawała, było radosne uniesienie. Wkrótce Harry ponownie poprosi ją o rękę, była tego pewna. A ona mu nie odmówi. Za bardzo go kocha, by to uczynić, nawet gdyby on ze swej strony nie powiedział jej tego, co tak bardzo pragnęła usłyszeć. W głębi duszy była przekonana, że Harry ją kocha, i przekonanie to nigdy jej nie opuściło. Czerpała z niego siłę i spokój. Wraz z ostatnimi taktami walca dobiegł końca ten czarowny wieczór. Harry, jako członek rodziny, żegnał gości razem z Em i Lucindą. Stał bardzo blisko, odszukał dłoń Lucindy i splótł jj palce ciasno z jej palcami, a potem, nie zważając na stojącą obok ciotkę, uniósł jej dłoń do ust i pocałował. Lucinda, patrząc mu w oczy, lekko zadrżała. Harry uśmiechnął się i pogładził jej policzek. - Porozmawiamy jutro - rzekł. Te słowa, wypowiedziane łagodnym, cichym głosem tra- 1 fiły prosto do serca Lucindy. Zareagowała na nie uśmiechem. Harry skłonił się jej i Em i nie mówiąc już nic więcej, zszedł 1 po schodach, zachowując do ostatniej chwili wygląd ele- 1 ganckiego uwodziciela. Na zewnątrz, po drugiej stronie ulicy, ukryty w grupie uli- i czników i gapiów, gromadzących się zawsze przed rezy- J dencją, w której odbywał się bal czy przyjęcie, stał Scrugt- ] horpe. Wpatrując się w oświetlone wejście, mamrotał pod | nosem: - Poczekaj, dziwko, już ja cię dostanę w swoje ręce. Kie- J dy się już z tobą załatwię, żaden elegancki dżentelmen nie. i będzie chciał się skalać kontaktem z tobą. Będziesz wtedy 1 zepsutym towarem, zepsutym i cuchnącym. Zaśmiał się cicho, zacierając dłonie. Jego oczy zabłysły j w ciemności. Obok niego przeszedł chłopiec z latarnią czekający na i klienta, posyłając mu obojętne spojrzenie. Kilka kroków da- 1 lej chłopiec minął zamiatacza ulic opartego na miotle z twa- 1 rzą ukrytą pod rondem kapelusza. Uśmiechnął się do niego, j a potem oparł o pobliską latarnię uliczną. Scrugthorpe nie zauważył tej wymiany spojrzeń, zajęty 3 obserwowaniem gości wychodzących z Hallows House. - Dostanę cię w swoje ręce - powiedział do siebie - i n a - J #— A dalej, w odpowiedniej odległości, na balach usadowiła się służba - pokojówka Agata, stangret Em, Dawlish, Joshua, Sim oraz młoda służąca Amy. Wczoraj Lucinda zajęta była przygotowaniami do przyję cia i niemożliwością było znaleźć spokojną chwilę, a tym bardziej spokojne miejsce, by się oświadczyć. Natomiast dzisiejsza wycieczka zaplanowana była od tygodnia i miała stanowić okazję do odpoczynku po całym podnieceniu i zgiełku wczorajszego wieczoru. Przyjechali dwoma powozami. Zjedli lunch na słonecznej łące pośród wiejskiej scenerii. Teraz Em zamierzała uciąć sobie poobied nią drzemkę, a Gerald i Heather pogrążeni byli we własnym świecie. Harry wstał i gestem przywołał Dawlisha, a potem od szedł z nim w stronę pobliskiej kępy drzew. Gdy byli już tak daleko, że nikt ich nie mógł usłyszeć, Dawlish zapytał: - Czy coś jest nie w porządku? Harry uśmiechnął się. - Nie, chciałem ci tylko powiedzieć, że kiedy za chwilę zabiorę panią Babbacombe na spacer, nie będzie nam po trzebna eskorta - odparł, po czym dodał, widząc, że Dawlish chce zaprotestować: - Pani Babbacombe będzie ze mną cał kiem bezpieczna. - No cóż, nie dziwię się panu - odrzekł Dawlish. - Nikt nie chce publiczności, gdy ma zamiar paść przed damą na kolana. Harry wzniósł oczy do nieba i już miał coś powiedzieć, gdy jego wierny sługa oznajmił: - Powtórzę to pozostałym. I oddalił się szybko. ""•"••^ < ^^y^' ,;JS»^*»— Harry wrócił do Lucindy i podając jej rękę, poprosił: - Chodź, pójdziemy na spacer. Lucinda wstała, a on podał jej ramię. Ruszyli w stronę za gajnika. Spacerowali w milczeniu, dopóki nie doszli do du żego ugoru. Ugór porośnięty był trawą, wśród której rosło mnóstwo drobnych polnych kwiatów. - Jak tu pięknie - westchnęła Lucinda i uśmiechnęła się do Harry'ego. Zbliżyli się do dużego gładkiego kamienia. Lucinda usiad ła na nim z szelestem swoich błękitnych muślinowych spód nic. Miała na sobie nowy kapelusz, lecz zsunęła go z głowy. Zwisał jej teraz na plecach podtrzymywany przez wstążki, odkrywając twarz. Podniosła głowę i spojrzała Harry'emu w oczy, unosząc swoje delikatne brwi w niemym pytaniu zachęcająco. Harry odetchnął głęboko i już miał zacząć mówić, gdy oboje ujrzeli zbliżającego się pospiesznie Dawlisha. Harry omal nie zaklął. - O co znowu chodzi? - zapytał. Dawlish spojrzał na niego ze współczuciem. - Przybył posłaniec... w tej sprawie, o której mówiliśmy rano. - Teraz? - Myślałem, że lepiej będzie załatwić tę sprawę od razu, zanim pan... Harry skrzywił się. Dawlish miał rację. - Ten posłaniec chciał mówić z panem osobiście, powie dział, że takie ma rozkazy. Czeka tam, przy przełazie. Tłumiąc irytację, Harry popatrzył na Lucindę, a ona odpo wiedziała mu czułym spojrzeniem. Jeżeli poświęci pięć mi- 269 nut na dowiedzenie się, że Joliffe siedzi już za kratkami, to będzie mógł później skoncentrować się na niej - całkowicie, w pełni, bez zastrzeżeń. I bez groźby, że ktoś im przerwie. - Przy jakim przełazie? - zapytał Dawlisha. - Tamtym w płocie, niedaleko. - Nie widzieliśmy żadnego płotu. Dawlish zmarszczył brwi i rozejrzał się. - To jest gdzieś tam, na lewo. - Podrapał się w głowę. A może na prawo? - Może więc zaprowadzisz tam pana Lestera? - wtrąciła Lucinda, która zerwawszy trochę kwiatów, zaczęła pleść wia nek. Harry zmarszczył brwi. - Znajdę przełaz. Dawlish zostanie z tobą. - Nonsens! - odparła Lucinda. - Zajmie ci to dwa razy dłużej. Im wcześniej tam się znajdziesz, tym prędzej wrócisz do mnie. Mogę parę minut posiedzieć sama na słońcu. Zre sztą co może się stać w takim miejscu jak to? Harry rozejrzał się. Naokoło była otwarta przestrzeń. Nikt nie mógł podkraść się do Lucindy, a ona sama była kobietą dojrzałą i rozsądną - gdyby coś się zaczęło dziać, na pewno zaczęłaby krzyczeć. Będą blisko i ją usłyszą. - Dobrze - zgodził się - ale nie ruszaj się stąd. Harry odwrócił się i poszedł szybkim krokiem przez po le - pewność siebie tej kobiety była zaraźliwa. Podobnie jak wielu mieszkańców wsi, Dawlish potrafił trafić w każde miejsce, w którym był poprzednio, jednak nie umiał opisać drogi. Ruszył przodem i w kilka minut odnalazł płot. Poszli wzdłuż niego i doszli do małej polanki, na której był przełaz, za nim... mały tłumek. Harry zatrzymał się. - Co, u diabła? Salter przepchnął się przez tłum, wśród którego Harry za uważył Mabberly'ego, trzech detektywów policyjnych oraz całe mnóstwo stajennych z zajazdów, stangretów, chłopców noszących latarnie, uliczników, zamiataczy, czyli „ludzi" Saltera. Salter stanął przed Harrym z ponurą miną. - Uzyskaliśmy nakaz, ale kiedy się z nim udaliśmy na miejsce, okazało się, że Joliffe i jego ludzie dali nogę. Harry zesztywniał. - Myślałem, że ich obserwujecie. - Obserwowaliśmy ich, ale ktoś musiał popełnić błąd. Dziś rano znaleźliśmy dwóch naszych ludzi ogłuszonych i ani śladu naszych wywiadowców. Harry poczuł, że robi mu się zimno. - Czy wzięli powóz? - Tak - potwierdził jeden ze stajennych. - Pomyśleliśmy, że trzeba pana ostrzec, iż należy bardzo pilnować pani Babbacombe... aż do czasu gdy ten ptaszek znajdzie się za kratkami. - O mój Boże! - Harry pobiegł tam, skąd przyszedł. Za nim popędził Dawlish i cała reszta. Harry zostawiwszy za sobą kępę drzew, wybiegł na pole. Zatrzymał się gwałtownie i rozejrzał się naokoło. Przed nim chwiało się w powiewie lekkiego wiatru morze traw. Panował pogodny spokój, łąka tonęła w upale. Słońce oświetlało znajdujący się na samym jej środku kamień. Na tym kamieniu nikt nie siedział. Harry podszedł bliżej i zobaczył, że na kamieniu leży wia nek z chabrów. Nic nie wskazywało na to, że ktoś go w po płochu porzucił. Harry, oddychając ciężko, rozejrzał się jeszcze raz. - Lucindo! - zawołał. Jego wołanie zginęło wśród drzew. Nikt na nie nie odpo wiedział. Harry zaklął. - Mają ją! -krzyknął. - Nie mogli uciec daleko. - Salter przywołał swoich lu dzi gestem dłoni. - Chodzi o damę. Większość z was ją wi działa. Nazywa się pani Babbacombe. Zaczęli przeczesywać łąkę. Robili to szybko, sprawnie, nawołując. Harry ruszył w stronę rzeki, Dawlish nie odstę pował go na krok. Harry aż zachrypł od nawoływania. Wyobraźnia podsuwała mu najgorsze obrazy. Muszę ją znaleźć, powtarzał sobie, po prostu muszę. Pozostawiona samej sobie na tchnącej spokojem łące, Lucinda uśmiechnęła się do siebie i zaczęła splatać wianek z rosnących wokół kamienia chabrów. Była spokojna i pew na, że Harry wkrótce wróci. Chcąc ożywić swój wianek kontrastowym kolorem, sięg nęła po żółty kwiat mlecza i w tejże chwili usłyszała głos wołający ją po imieniu: - Ciociu Lucindo? Odwróciła się i w cieniu drzew dojrzała sylwetkę dżentel mena, który machał do niej ręką. Dobry Boże! - pomyślała, a czegóż on chce? Odłożyła wianek i podeszła bliżej. - Mortimer? - zapytała i weszła w cień drzew. - Co tutaj robisz? — m m * S m 272 .yw»—-- - Czeka na ciebie, ty dziwko - powiedział ktoś ochry płym głosem. Lucinda wzdrygnęła się. Ogromna łapa chwyciła ją za ra mię. Lucinda spojrzała na jej właściciela i otworzyła szeroko oczy ze zdumienia. - Scrugthorpe! Co wy, u diabła, robicie?! - Porywam cię, dziwko. - Scrugthorpe zaczął ją wciągać dalej między drzewa. - No dalej, powóz czeka. - Jaki powóz? Dosyć tego! Lucinda usiłowała się wyrwać, ale Mortimer chwycił ją pod drugi łokieć. - Posłuchaj - mówił - posłuchaj mnie tylko. Właści wie nie chodzi o ciebie... chodzi tylko o to, żeby napra wić pewną krzywdę... zadośćuczynić za afront... o to chodzi. Tak naprawdę to nie pomagał Scrugthorpe'owi jej ciąg nąć, tylko czepiał się jej ręki. W jego wodnistoniebieskich oczach było błaganie o zrozumienie. Lucinda zmarszczyła brwi. - O co chodzi? Mów jaśniej! Mortimer wyjaśnił jej, jąkając się i plącząc. Lucinda usi łując go zrozumieć, zapomniała prawie o Scrugthorpie i da wała mu się prowadzić. Jej spódnice zaczepiły się o jakiś le żący na ich drodze pień. - Przeklęta zarozumiała baba! - Scrugthorpe kopnął jej spódnicę. - Poczekaj tylko, aż będziemy sami! - No i widzisz, są te pieniądze, które jestem winien Joliffe'owi... muszę mu je zwrócić... to kwestia honoru... To duża suma... Myślałem, że po śmierci stryja Charlesa... Ale okazało się, że nie... «~~~mmmci, 273 »*••»•—« - Odwdzięczę ci się za twój ostry język. A kiedy już się z tobą rozprawię, to zobaczysz... Lucinda starała się nie słuchać Scrugthorpe'a. Skupiła się na tym, co mówił Mortimer. Otworzyła usta ze zdumienia, gdy Mortimer ujawnił, jaki jest jego ostateczny cel i jak pla nowali go osiągnąć. - Więc widzisz - zakończył Mortimer. - Wszystko jest proste. Jeżeli zrzekniesz się opieki na moją rzecz, wszystko będzie dobrze. Rozumiesz to, prawda? Doszli właśnie nad sam brzeg rzeki, przed nimi był mały mostek dla pieszych. Lucinda szarpnęła się, wyrwała ramię z uchwytu Scrugthorpe'a i przystanęła, piorunując Mortimera wzrokiem. - Ty ośle! - powiedziała. - Czy naprawdę wierzysz, że z powodu twojej głupoty i słabości, dlatego, że jakiś oszust wystrychnął cię na dudka, ja przekażę ci fortunę mo jej pasierbicy po to, żebyś mógł temu oszustowi napchać kabzę? Jeżeli tak myślisz, to jesteś, mój panie, skończonym idiotą! - Zaraz, zaraz. - Scrugthorpe, nieco oszołomiony jej gwałtownością, potrząsnął ją za ramię. - Dosyć tego. Twarz Mortimera była blada jak ściana. - Stryj Charles był mi winien... - Nonsens! Charles nie był ci nic winien! Dostałeś od nie go więcej, niż powinieneś. A teraz, mój panie - Lucinda stuknęła go palcem w pierś - musisz wrócić do Yorkshire i uporządkować swoje sprawy. Porozmawiaj z panem Wilso nem ze Scarborough. On będzie wiedział, jak ci pomóc. Stań na własnych nogach, Mortimerze. Uwierz mi, to jedyny spo sób - powiedziała Lucinda, po czym zapytała: - A jak się ma kucharka, pani Finnigan? Kiedy wyjeżdżałyśmy, cierpiała biedaczka na wrzody żołądka. Mortimer nic nie mówił, patrzył tylko na nią szeroko otwartymi oczami. - Dosyć, kobieto! - krzyknął Scrugthorpe, na którego twarzy pokazały się czerwone plamy. Chwycił Lucindę za ramiona i przyciągnął do siebie. Lucinda z okrzykiem przerażenia schyliła głowę, unikając do tknięcia jego mięsistych warg. Scrugthorpe stęknął i chwycił ją mocniej za ramię. Lucinda szarpała się, usiłując doprowa dzić do tego, żeby stracił równowagę. Spojrzawszy w dół, zobaczyła jego stopy odziane w miękkie skórzane buty. Pod niosła kolano i uderzyła go nim w pachwinę. Scrugthor pe'owi zabrakło tchu, a ona z całej siły nastąpiła mu na łuk lewej stopy. - Aaa! Ty dziwko! - ryknął z bólu. Lucinda uderzyła go głową w podbródek. Scrugthorpe za wył. Jedną ręką chwycił się za stopę, a drugą za podbródek. Lucinda była wolna. Już miała uciec, gdy chwycił ją Morti mer. Rozwścieczona zaczęła bić go po rękach i twarzy i wy zwoliła się stosunkowo łatwo. Pchnęła go mocno, tak że wpadł w krzaki, po czym, zebrawszy spódnice, pobiegła na most. W pogoń za nią, klnąc na czym świat stoi, rzucił się, kuśtykając, Scrugthorpe. Lucinda obejrzała się i przyspieszyła kroku. Spojrzała przed siebie i zobaczyła, że na most z drugiej strony wchodzi jakiś dżentelmen w stroju do konnej jazdy. Dziękując Bogu za to, że zsyła jej pomoc, zawołała: - Proszę pana! Ku jej zdumieniu dżentelmen zatrzymał się, stanął w roz kroku, zagradzając jej wyjście z mostu. Lucinda zwolniła. Zatrzymała się na środku mostu. Mężczyzna trzymał w dłoni pistolet. Był to jeden z tych pistoletów, którymi dżentelmeni po sługują się podczas pojedynków, miał długą lufę, a jego oku cia błyszczały w słońcu. Pod nogami Lucindy spokojnie szemrała rzeka, a z oddali słychać było jakieś nawołujące ją głosy, jednak były one zbyt słabe, by wyrwać ją z sieci, w której się znalazła. Przeszedł ją zimny dreszcz. Pistolet powoli przesunął się do góry, jego lufa znalazła się na wysokości piersi Lucindy. Z wyschniętymi ze strachu ustami, z bijącym sercem Lu cinda spojrzała w twarz mężczyźnie. Była to twarz nierucho ma, bez wyrazu. Lucinda zauważyła ruch jego palców i zło wieszczy szczęk odwodzonego kurka. O sto jardów stamtąd Harry wybiegł spośród drzew na nadrzeczną ścieżkę. Zdyszany rozejrzał się naokoło. Gdy je go spojrzenie padło na most, zamarł w bezruchu. Serce waliło mu jak młotem, gdy zdał sobie sprawę, że oto jego przyszłość, jego życie, jego miłość stoi twarzą w twarz ze śmiercią. Salter wraz z częścią swoich ludzi znaj dował się na przeciwległym brzegu. Zbliżali się szybko, jed nak nie było szansy na to, by dopadli Joliffe'a na czas. Harry zobaczył, jak Joliffe wprawnym ruchem unosi broń. - Lucindo! - wyrwał mu się z piersi pełen rozpaczy i wściekłości krzyk. Lucinda, trzymając rękę na poręczy mostu, odwróciła się 1 zobaczyła Harry'ego na pobliskim brzegu. Tam, przy Har- _ - ^ S k 276 »•»—~ rym, będzie bezpieczna. Barierka, o którą się opierała, była zwykłą belką wspartą na szczebelkach. Pod nią znajdowała się pusta, otwarta przestrzeń. Lucinda położyła obie ręce na barierce i przeskoczyła przez nią. Wpadła do wody w momencie, gdy rozległ się strzał. Harry, klnąc, ruszył biegiem wzdłuż rzeki. Czy ona umie pływać? - zastanawiał się. Dobiegł do mostu i usiadł na tra wie, żeby zdjąć długie buty. Ściągał właśnie jeden z nich, gdy Lucinda wypłynęła na powierzchnię. Odgarnęła włosy z oczu, rozejrzała się i zobaczyła go. Pomachała mu ręką, a potem spokojnie, tak jakby robiła to codziennie, popłynęła w stronę brzegu. Harry patrzył na to szeroko otwartymi oczami. Miotany potężnymi uczuciami, od wściekłości po wielką radość, stał na brzegu i czekał, aż Lucinda dopłynie. Dawlisha zgubił gdzieś w zagajniku, a ludzie Saltera, wi dząc, że czeka na Lucindę, nie zbliżyli się, tylko pozostawili ich samych. Do niego zaś docierało, że na obu brzegach rzeki coś się dzieje, jednak nie zwracał na to uwagi. Później do wiedział się, że Mabberly wyróżnił się tym, że powalił Mortimera Babbacombe'a, a Dawlish z wielką przyjemnością i zręcznością ogłuszył nikczemnego Scrugthorpe'a. Dobrnąwszy do płytkiego miejsca, Lucinda obejrzała się na most. Widząc, ku swemu zadowoleniu, że z jej napastni kami robiony jest porządek, sięgnęła do tyłu po ociekający wodą kapelusz. Trzymając go za mokre wstążki, jęknęła: - Kompletnie zniszczony! A potem, spojrzawszy w dół, dodała: - Tak jak moja suknia! Harry'emu tego już było za wiele. Ta przeklęta kobieta, WC277 z ledwością uszedłszy z życiem, biadała nad losem kapelu sza. Podszedł bliżej i stanął nad nią. Wciąż niepocieszona po stracie nakrycia głowy, Lucinda wskazała je gestem. - Nic się już z nim nie da zrobić - powiedziała. Harry klepnął ja po mokrym pośladku - wystarczająco mocno, by poczuć pieczenie w dłoni. Lucinda aż podskoczyła i krzyknęła: - O! - Następnym razem, kiedy ci każę nie ruszać się z miej sca, zastosujesz się do tego, co mówię! Rozumiesz?! Do bry Boże! Twoja suknia! - zawołał i natychmiast zdjął surdut. Lucinda prychnęła. - Właśnie to miałam na myśli. Z miną osoby urażonej przyjęła surdut, którym on okrył jej ramiona, pozwoliła mu nawet zapiąć guziki. - Chodź, zawiozę cię natychmiast do domu. - Harry wziął ją za łokieć i pomógł jej wejść na brzeg. - Jesteś prze moczona. Nie wolno ci się przeziębić. Lucinda obejrzała się. - Tam był Mortimer. - Wiem. Harry pociągnął ją między drzewa. - Wiesz? - zdziwiła się Lucinda. - Nabił sobie do głowy, że Charles pozbawił go należnego spadku, że... Harry pozwolił jej mówić, prowadząc ją przez zagajnik. To, że słyszy jej głos, dodawało mu sił. Z pewnym zdziwie niem Harry stwierdził, że wyszła z całego tego przeżycia bez szwanku. To on był nerwowo wyczerpany, i ——«aKf 278 ' 'saw***— Harry otworzył drzwi powozu, w ich stronę spieszyli Dawlish i Joshua. - Zostawimy wiadomość dla Em i Heather, Mabberly wszystko wyjaśni. - Pan Mabberly? - Lucinda była zaskoczona. - Czy on jest tutaj? Harry przeklął w duchu swój długi język. - Tak - powiedział. - A teraz wsiadaj. Nie czekając, aż to zrobi, podniósł ją i posadził na siedze niu. Joshua siadał właśnie na koźle. Harry zwrócił się do Dawlisha: - Wracaj i wyjaśnij wszystko mojej ciotce i pannie Babbacombe. Zapewnij je, że pani Babbacombe jest cała i zdro wa, tylko przemoczona. Zawiozę ją do Hallows House. Bę dziemy tam na nie czekali. Dawlish kiwnął głową. - Pozostałymi rzeczami już się zajęto. Tym razem kiwnął głową Harry. Wsiadł do powozu, a gdy ten, po zamknięciu drzwiczek przez Dawlisha, ruszył, opadł na siedzenie i zamknął oczy. Po minucie otworzył je i meto dycznie pozamykał wszystkie żaluzje. Słońce przenikało jed nak przez cienką skórę, wypełniając wnętrze złocistym bla skiem. - Ach... Zanim Lucinda zdążyła coś powiedzieć, Harry usiadł, wy ciągnął rękę i pociągnął ją na swoje kolana. Lucinda otworzyła usta, by zaprotestować, lecz on zamk nął je pocałunkiem - namiętnym, zaborczym. Oddała mu po całunek z równym zapałem, pragnąc wziąć wszystko, co jej ofiarowywali ——«MK ."279 - Jeżeli kiedykowiek w przyszłości zrobisz coś podobne go, bądź pewna, że przez następny tydzień będziesz musiała jeść w pozycji stojącej. Lucinda wciąż patrząc na niego, dotknęła ręką swojego pośladka. - To jeszcze boli - poskarżyła się. Harry uśmiechnął się. - Może powinienem pocałować? Lucinda otworzyła szeroko oczy, Wyglądała na zaintrygo waną. Harry zmieszał się nieco. - No dobrze, zostawmy to lepiej na później. Lucinda popatrzyła pytająco, a potem wzruszyła ramiona mi i przytuliła się. - Przecież to nie moja wina, że mnie zaatakowali. A poza tym, kim byli wszyscy ci ludzie? - Mniejsza z tym. Jest coś, co chcę powiedzieć. I powiem to tylko raz. - Spojrzał jej w oczy. - Słuchasz mnie? Lucinda wstrzymała oddech. Czując, że serce jej zamiera, potwierdziła kiwnięciem głowy. - Kocham cię. Twarz Lucindy rozjaśniła się. Pochyliła się ku niemu z rozchylonymi wargami. Harry powstrzymał ją ruchem ręki. - Nie, poczekaj. Jeszcze nie skończyłem. - Skrzywił się lekko. - Takie słowa w ustach człowieka mojego pokroju muszą być mało przekonujące. Wiesz, że wypowiadałem je przedtem... wiele razy, ale wtedy nie mówiłem prawdy. Za nim ty się pojawiłaś, nie miałem pojęcia, co te słowa znaczą. Ale teraz to wiem. Jednak nie mogłem mieć nadziei, że dla ciebie będą przekonujące, ponieważ nie były takie dla mnie samego. Więc udowodniłem ci, że potrafię kochać... zawio złem cię do swojego ojca, pokazałem rodowe gniazdo. Przerwał i patrząc z uśmiechem w oczy Lucindzie, dodał: A co do tych sześciorga dzieci, to żartowałem. Wystarczy mi czworo. Lucinda, oszołomiona szczęściem, otworzyła szeroko oczy. - Tylko czworo? Doprawdy, jestem rozczarowana. Harry poruszył się. - Może zaczniemy od czworga, dobrze? Bo nie chcę cię rozczarować. Na policzku Lucindy pojawił się dołeczek. Harry zmarszczył brwi. - O czym to ja mówiłem? Aha, o dowodach mojego od dania. Towarzyszyłem ci do Londynu i zabierałem na prze jażdżki po parku. Zabiegałem o twoje względy na wszelkie sposoby. Narażałem się na ataki swatek i matron. Wszystko dla ciebie. - To dlatego to wszystko robiłeś? Żeby mnie przekonać, iż mnie kochasz? Harry uśmiechnął się. - A dla czegóż by innego? Pochylił się i zdjął jej buty, a potem podniósł jej spódnice i zaczął jej zsuwać podwiązki. Lucinda uśmiechnęła się. - I tańczyłeś ze mną te wszystkie walce. Pamiętasz? - Jak mógłbym zapomnieć? - odparł Harry, zsuwając jej pończochy. - Nie mogę sobie wyobrazić bardziej oczywistej publicznej deklaracji. Lucinda roześmiała się, poruszając zmarzniętymi palcami stóp. Harry wyprostował się i spojrzał jej prosto w oczy. - A więc, pani Lucindo Babbacombe, czy po wszystkich tych wysiłkach wierzy mi pani, że panią kocham? Lucinda uśmiechała się, błyszczały jej oczy. Podniosła obie ręce i ujęła w dłonie jego twarz. - Głuptasie, chciałam tylko, żebyś to powiedział. Po tych słowach dotknęła lekko wargami jego ust. Gdy się cofnęła, Harry prychnął niedowierzająco. - I uwierzyłabyś mi? Nawet po tym faux pas, które po pełniłem tego wieczoru, kiedy mnie uwiodłaś? Lucinda uśmiechała się łagodnie. - O tak. - Na jej policzku ponownie pojawił się dołeczek. - Nawet wtedy. Harry postanowił, że tyle wystarczy. - Zgadzasz się za mnie wyjść bez dalszych zachodów? Lucinda kiwnęła głową - raz, zdecydowanie. - Dzięki Bogu. - Harry objął ją ramionami. - Bierzemy ślub za dwa dni w Lester Hall. Wszystko jest już przygoto wane. Mam w kieszeni zezwolenie na ślub. - Popatrzył na mokre plamy na surducie, w który była otulona. - Mam na dzieję, że nie zamokło. Rozpiął guziki i zdjął z niej surdut. Lucinda ze śmiechem przyciągnęła jego głowę i pocało wała go prosto w usta. Po chwili Harry cofnął się. - Jesteś bardzo mokra. Musimy zdjąć z ciebie te rzeczy. Popatrzyła na niego uwodzicielsko, a potem posłusznie odwróciła się, żeby mógł ją rozsznurować. Harry zdjął z niej suknię i rzucił ją na podłogę karety. Została w koszuli, przemoczonej i prawie przezroczystej. Z rumieńcem na twarzy obserwowała spod rzęs, jak Harry delikatnie i niespiesznie ją od niej uwalnia. Harry, rozbierając Lucindę, czuł, że zalewają fala ciepła, słyszał, że oddycha płytko. Gdy była już całkiem naga, za drżała, lecz on wiedział, że nie drży z zimna. Pochylił się i pocałował sińce, które na jej ramionach pozostawiły dłonie Scrugthorpe'a. Lucinda przypomniała sobie pewną rozmo wę. Roześmiała się cicho na to wspomnienie. - Wiesz - wyjaśniła, widząc pytające spojrzenie - Em powiedziała pewnego razu, że powinnam sprawić, byś padł na kolana. - Ach tak. Mądra kobieta z tej mojej ciotki. - Delikatnie posadził ją tak, że siedziała teraz okrakiem na jego udach. - Zapomniała jednak, że uwodzicielowi może być trudno zmienić swoją naturę. - Harry? - powiedziała pytająco. - Mhm? - Harry... jesteśmy w powozie - usiłowała protestować. Roześmiał się cicho. - To jest najzupełniej możliwe, zapewniam cię. Kołysa nie zwiększa przyjemność... zobaczysz.' - Tak, ale... - Nagle jej oczy otworzyły się szeroko. Po chwili upojenia przymknęła powieki. - Harry? - wyszeptała cicho. Nastąpiła długa cisza, wśród której słychać było tylko od dechy, a potem Lucinda westchnęła głęboko. - Och, Harry! Godzinę później, gdy powóz wjeżdżał powoli na ulice Mayfair, Harry spojrzał na kobietę siedzącą mu na kolanach. Owinięta była jego płaszczem, sucha i rozgrzana - jej ubra nie leżało na podłodze powozu, tworząc mokrą kupkę. A je go surdut i spodnie były w okropnym stanie. Dawlish będzie miał z nimi mnóstwo roboty. Harry jednak nie przejmował się tym. Miał bowiem wszystko, czego najbardziej w życiu pragnął.
Chciałem, żeby wybuchła wojna. Czekałem, aż wybuchnie jakaś wojna, choćby tylko na kilka dni, wstąpiłbym wtedy do armii wrogiej tej, w której walczyłby stary K., a nawet gdyby nie walczył w żadnej, gdyby schował się gdzieś i próbował przeczekać, ja byłbym we wrogiej armii i wykonywał jej rozkazy, a rozkazem byłoby strzelać do przeciwników, wtedy w majestacie prawa
Syndrom Piotrusia Pana - mężczyzna nim dotknięty nie dorasta nigdy. Mimo że dla większości z nas dzieciństwo trwa 10, 12 lat, dla niego – całe życie. Jak to możliwe? Zobacz, co powoduje, że niektórzy pozostają wiecznymi chłopcami i jak może wyglądać związek z mężczyzną z syndromem Piotrusia Pana. Związek w "wiecznych chłopcem" może być bardzo ekscytujący, ale nie zawsze uda się go utrzymać. Spis treściJak żyć z osobą z syndromem Piotrusia Pana?Kryzys w związku z Piotrusiem Panem - narodziny dzieckaJakim partnerem będzie wieczny chłopiec?Pomóż dorosnąć osobie z syndromem Piotrusia PanaPrzyczyny syndromu Piotrusia Pana Syndrom Piotrusia Pana wziął swoją nazwę od bohatera książki Jamesa Matthew Barriego. Piotruś Pan uciekł z realnego świata do Nibylandii – krainy, w której mógł pozostać wiecznym chłopcem. Współczesny mężczyzna z syndromem Piotrusia Pana nie szuka obcych krain. Jedyne, przed czym ucieka, to dojrzałość. Choć Piotruś kojarzy nam się z chłopcem, wcale nie musi być mężczyzną. Okazuje się, że syndrom Piotrusia Pana dotyka także kobiet. Niezależnie od płci łączy je jedno – z Piotrusiem można się dobrze bawić, ale polegać na nim nie można. Nie zapłaci na czas rachunków, nie zadba o pełną lodówkę, zapomni wyprowadzić psa czy iść z nim na szczepienia. Dzieci położy do łóżka bez kąpieli, ze sklepu przyniesie zupełnie nie to, co potrzebne. Nie pójdzie na wywiadówkę, nie odbierze butów od szewca, nie dopilnuje przeglądu samochodu. Bo Piotruś Pan, niezależnie od płci, tylko bawi się w dorosłe życie. A kiedy mu przypomnisz, że ma obowiązki, jeszcze się na ciebie obrazi. Jest zainteresowany tylko tym, co lubi. Tak, jak w dzieciństwie nie musiał jeść szpinaku, bo mu nie smakował, tak w dorosłości nie będzie robić tego, na co nie ma ochoty. Nie robi nikomu na złość, on po prostu taki jest. – Ale nie jest prawdą, że osoba z syndromem Piotrusia Pana, unikając odpowiedzialności, nie wchodzi w związki – wyjaśnia Katarzyna Platowska, psycholog. Związek, małżeństwo to odpowiedzialność z punktu widzenia dorosłego człowieka. Z punktu widzenia Piotrusia to wspaniała zabawa i może zdecydować się na ślub pochopnie, zbyt szybko. Ale czy małżeństwo z nim może być udane? Czytaj też: Mężczyźni, którzy zdradzają - przyczyny męskiej skłonności do romansowania Jak żyć z osobą z syndromem Piotrusia Pana? Związek z wiecznym chłopcem (dziewczynką) może być satysfakcjonujący dla obojga partnerów. Tak jest w przypadku Małgosi i Jarka. Odpowiedzialny Jarek doskonale się odnajduje w roli "hodowcy" Gosieńki: bezradnej i całkowicie zdanej na niego. Kiedy się okazało, że ona nie potrafi nawet otworzyć puszki sardynek, poczuł, że jego kobietka bez niego nie da sobie rady. Ze wzruszeniem wziął ją w ramiona i szepnął: "Zawsze będę przy tobie". I przez wiele lat ich związek funkcjonował doskonale. Gosia nie radziła sobie ze sprzątaniem domu – Jarek zatrudnił kobietę do pomocy. Gosia nie umiała gotować – Jarek znalazł kogoś, kto zdjął z niej ten obowiązek. On zarabiał pieniądze i dbał, by jej niczego nie brakowało, a ona go uwielbiała i podziwiała. Sprawiała, że czuł się silny. Prawdziwie męski. I bardzo, bardzo potrzebny. Udany był także związek Judyty z Bartkiem. Nie mieli dzieci, więc Judyta wszystkie swoje opiekuńcze uczucia przelewała na męża. To ona dbała o codzienne "praktykalia" w rodzaju gotowania, sprzątania, robienia zakupów. I by mąż miał wszystko, czego trzeba. Pilnowała terminowego płacenia rachunków, napełniała bak w samochodzie, patrzyła na ręce fachowcom remontującym łazienkę. Piotruś Pan, niezależnie od wieku pozostaje dzieckiem: uroczym, beztroskim, nieodpowiedzialnym. Bartek zapominał stawić się na umówionej przez żonę wizycie u dentysty, całe wieczory spędzał w internecie i grymasił, kiedy twierdziła, że nie stać ich na wakacje w Grecji. Ale byli szczęśliwi. On – bo ktoś o niego dbał, nie stawiając wymagań. Ona – bo miała kogo kochać i dla kogo robić codziennie świeże, zdrowe surówki. A kiedy spotkają się dwie osoby z syndromem Piotrusia Pana – w wersji żeńskiej i męskiej? Na początku też jest cudownie. Będą się uwielbiać, będą się karmić łyżeczkami i świetnie bawić. Ale w końcu dookoła zrobi się bałagan i ktoś będzie musiał zacząć sprzątać. Rasowy Piotruś nie weźmie miotły do ręki – chyba że ze sprzątania uczyni zabawę. Ale jak długo można bawić się miotłą? Dlatego takie mariaże są z reguły burzliwe i krótkotrwałe. Kryzys w związku z Piotrusiem Panem - narodziny dziecka Pojawienie się dziecka to jeden z najtrudniejszych momentów dla osoby z syndromem Piotrusia Pana. Wszystko jedno, czy nosi spodnie, czy spódnicę – potomstwo oznacza koniec dzieciństwa, a na to Piotruś nie zgodzi się bez walki. Mężczyzna, który pojął za żonę Piotrusia, jest gotów się nią opiekować. Jest nawet gotów opiekować się całą rodziną – w końcu przejęcie odpowiedzialności za dzieci to coś, na co czekał. I będzie z tego powodu dumny jak paw. Czytaj też: Poczucie odpowiedzialności za cały świat - jak sobie z nim poradzić? Niestety, do czasu… Bo kiedy się okaże, że wszystkie obowiązki związane z dzieckiem spadną na niego – zmienianie pieluszek, wstawanie w nocy, karmienie, zabawianie płaczącego malucha – może się poczuć zmęczony. Fizycznie – bo nie dosypia, a pracować musi. Psychicznie – bo rola jedynego dorosłego w rodzinie to ciężki kawałek chleba. I może się okazać, że pan domu ucieknie do koleżanki z pracy, która rozumie jego zmęczenie i oferuje mu chwilę odpoczynku. I nie powstrzyma go przed tym nawet poczucie winy, że zostawia dwie bezradne istoty, by jakoś sobie radziły. Przecież przynajmniej jedna z nich jest – według metryki – dorosła… – Taki związek mogą uratować rodzice dziewczyny-Piotrusia – uważa Katarzyna Platowska. – Czasem zaczynają po latach dostrzegać, jakie popełnili błędy, wychowując córkę. I mają wyrzuty sumienia. W trudnym momencie, jakim jest pojawienie się dziecka, mogą pomóc zaganianemu zięciowi, zdejmując z niego część obowiązków. A co się dzieje, jeśli dziecko pojawia się w związku kobiety dojrzałej i mężczyzny z syndromem Piotrusia Pana? Opieka nad wszystkimi spadnie na kobietę. Czy mąż jej pomoże? Niewykluczone, ale tylko wtedy, gdy żona tak przedstawi mu rodzicielstwo, że będzie wyglądało na świetną zabawę. Z reguły kobieta zajmuje się praktyczną stroną życia, a tatuś zostaje kumplem malucha. Pod niektórymi względami Piotruś może być wspaniałym ojcem lub matką. Pociechy uwielbiają rodzica, który potrafi spędzić z nimi kilka godzin pod stołem, bawiąc się w Indian czy kosmitów i sypiąc pomysłami jak z rękawa. Ale do czasu. Kiedy dzieci zaczynają dorastać, stopniowo tracą szacunek dla rodzica z syndromem Piotrusia Pana – ostrzega psycholog. – Zaczynają uważać go (ją) za błazna. Bo dzieci wbrew pozorom wcale nie oczekują od rodzica, że będzie kumplem, tylko że będzie właśnie mamą czy tatą. Oczekują, że będzie wyznaczał granice, które będzie można przekraczać, badać, szanować. Czytaj też: Kryzys w związku - jak go pokonać i odnowić więź z partnerem? Piotruś Pan to barwny motyl, dusza towarzystwa Piotruś to postać kolorowa, nęcąca, bardzo atrakcyjna. Przy jego pomysłach ludzie odpoczywają, bo są świeże, niesztampowe i nieskażone słowem "muszę". Fajnie jest gdzieś z Piotrusiem wyskoczyć, bo jest dyspozycyjny, obowiązki nie "ciągną go w dół". Okres zakochania jest po prostu wspaniały. "Najpiękniejszy czas w życiu" – tak będzie wspominać przez lata wybranka zakochanego Piotrusia. Sielanka kończy się wtedy, gdy pojawią się obowiązki. Jakim partnerem będzie wieczny chłopiec? W pułapkę wdzięku wiecznego chłopca wpadnie każdy, także ludzie bardzo rozsądni. W Piotrusiu niezwykle łatwo jest się zakochać, bo ma mnóstwo fantazji. Powita ukochaną w domu, sypiąc pod stopy płatki róż. Na wspólne śniadanie poda szampana i truskawki. Na lunch porwie wybrankę do… Sopotu, żeby zjeść rybę nad brzegiem morza, słuchając szumu fal. Ale nawet przez chwilę nie pomyśli, że może musisz z lunchu wrócić do pracy, żeby nie wpaść w kłopoty… Nie przyjdzie mu też do głowy, by oddać do pralni garnitur, zadbać, by w domu był chleb i kawa na śniadanie. Bo choć początki są czarowne, niedobory, które z czasem dochodzą do głosu, są wszystko sprawia, że kobiety niekiedy podejmują decyzję o rozstaniu, bo mają już serdecznie dość. – Ale z Piotrusiem bardzo, ale to bardzo trudno się rozstać – ostrzega Katarzyna Platowska. – Niezwykle ciężko jest zrezygnować z partnera tak magnetycznego i pobudzającego, że inni przy nim wydają się szarzy, zwyczajni i mało ciekawi. Przeczytaj także: Kryzys wieku średniego u mężczyzn: ile trwa i jak się objawia? [WIDEO] Pomóż dorosnąć osobie z syndromem Piotrusia Pana Czasem łatwiej jest popracować nad wiecznym chłopcem i jego dorastaniem. Psychologowie twierdzą, że jest to możliwe. Choć podkreślają: by zmiana miała trwały charakter, Piotruś sam musi chcieć się zmienić. – Kiedy zobaczy, że zachowując się jak dorosły, też będzie mieć dużo frajdy, zaakceptuje nową rolę – uważa Katarzyna Platowska. – Na początku dla zabawy, ale potem do niej przywyknie. Musisz mu pokazać, kiedy może być Piotrusiem, a kiedy musi się zachować jak dorosły. Będzie miał szansę się zmienić, jeśli ktoś mu uświadomi, jaką drogę musi pokonać, poprowadzi go. Jak? Trzeba z nim pracować jak z dzieckiem. Tłumaczyć, że robimy nie tylko to, na co mamy ochotę, ale czasem to, czego wymaga sytuacja, nawet jeśli nie sprawia nam to przyjemności. Trzeba pokazać mu profity, jakie będzie czerpał ze zmiany postawy. Uwaga: nie wolno starać się zmieniać Piotrusia na siłę! Nie cierpi przymusu i jeśli go zastosujesz, ucieknie. Narzekanie, zrzędzenie, marudzenie, obwinianie – to na niego nie działa. Zamiast narzekać, że coś jest niezrobione, niektóre rzeczy trzeba zrobić razem z nim, krok po kroku. Przyniósł z zakupów zestaw do robienia sushi i pałeczki – bo pomyślał, że fajnie będzie spróbować jedzenia po japońsku? Nie krzycz: "Idź i oddaj te głupie pałeczki, ale za to kup mleko dla dziecka". Pochwal jego pomysł, uciesz się, że przed wami taka wspaniała przygoda. A potem powiedz: "A teraz, kochanie, pójdziemy razem do sklepu i kupimy to, co jest w domu potrzebne". Uzbrój się w cierpliwość, bo nauczenie Piotrusia dorosłych zachowań jest jednak możliwe. Warto cieszyć się tym, co Piotruś daje, jego fantazją, radością życia. Musisz jednak mieć świadomość, z kim masz do czynienia, i podjąć decyzję, czy chcesz takiego życia. Najgorzej jest na początku zachwycić się nim, a potem żądać odpowiedzialności i tak potwornie się rozczarować. Czytaj również: Dorosłe dziecko w domu - oznaka niedojrzałości czy nowy trend? Przyczyny syndromu Piotrusia Pana W normalnych warunkach człowiek nie tylko rośnie, ale też dojrzewa. Otóż to, w normalnych warunkach. Piotruś Pan często nie miał takich warunków w domu rodzinnym. Tak jak Kasia. Jej rodzice zajęci byli własnymi sprawami, karierą. Dawali córce to, co ich zdaniem stanowiło poczucie bezpieczeństwa: nianię, która dbała o czystość w domu i regularne posiłki, korepetytorów pomagających w nauce, zajęcia z angielskiego, by mogła porozumiewać się z ludźmi na całym świecie. Ale nie dawali jej tego, co rodzice dawać powinni: granic, dyscypliny, umiejętności życia. Kochali, ale nie wychowywali. Kasia była wyłączana ze wszystkich obowiązków. Kiedy jej koleżanki pomagały przed świętami matkom piec ciasta, Kasia siedziała w swoim pokoju i słuchała muzyki. Zazdrościła koleżankom, że były w centrum rodzinnych wydarzeń, ale gdy dorosła, rzadko przestępowała próg kuchni. I kiedy niebawem po ślubie mąż Kasi powiedział "ugotujmy obiad", odparła "zrobię kisiel". Gdy zaszła w ciążę, zaczął ją nawiedzać koszmarny sen: dziecko jest głodne, a tu nie ma nic do jedzenia. Dlatego przez dwa lata trzymała synka tylko na piersi. A potem sen się spełnił: mały zaczął się domagać jedzenia i dostał… mrożone truskawki, bo lodówka w domu ziała pustką. Czytaj też: Tinder: co to jest i jak działa ta aplikacja? Osoba z syndromem Piotrusia Pana z reguły była wychuchanym jedynakiem, mogła też być najmłodszym dzieckiem w rodzinie, rozpieszczanym przez wszystkich, lub dzieckiem najstarszym, ale takim, które długo nie miało rodzeństwa. Często matki nie pozwalają dorastać najmłodszemu dziecku z obawy przed samotnością. Piotrusiem ma szanse zostać też dziecko starszych rodziców, długo wyczekiwane, często efekt zagrożonej ciąży. Wtedy rodzice mają tendencje, by nie stawiać mu żadnych wymagań, zapominać o dyscyplinie, odpuszczać obowiązki. A rozpieszczony potomek, któremu nie określono żadnych granic, nie wyrabia w sobie poczucia obowiązku. I nie widzi powodu, by to miało się kiedykolwiek zmienić. – Konfiguracje rodzinne mogą być różne, ale zawsze Piotrusia "tworzą" rodzice – ostrzega psycholog. – A dziecko zawsze bierze z życia to, z czym mu jest wygodnie. Piotrusie z reguły są inteligentni i potrafią doskonale o siebie zadbać. I do końca świata pozostaną beztroscy, jeśli zabraknie bodźca, który sprawi, że zaczną się zmieniać. miesięcznik "Zdrowie"BLUZA PIZZA http://bit.ly/2AsG2YxConverse CHUCK TAYLOR ALL STAR http://bit.ly/2ELvP8AInne conversy http://bit.ly/2mB6WoKVans OLD SKOOL http://bit.ly/2mysNgq To dzieje się z mężczyznami, którzy na zawsze pozostają kawalerami Data utworzenia: 13 listopada 2018, 9:55. Mężczyzn, którzy nigdy się nie żenią i nie mają dzieci jest bardzo wiele. Ale nie wszyscy są smutni i samotni. Pomimo wielu badań pokazujących korzyści z rodzicielstwa i małżeństwa, coraz więcej jest dowodów na to, że bycie kawalerem też ma wiele zalet. Oto, co nauka ma do powiedzenia o byciu wiecznym singlem. Jakie cechy mają wieczni single? Foto: 123RF Single zarabiają mniej... Mężczyźni, którzy pozostają w stanie wolnym, zarabiają od 10 do 40 proc. mniej niż żonaci, wynika z badań. Faceci z żonami i dziećmi pracują też dłużej niż samotni mężczyźni. To nie znaczy, że małżeństwo i rodzicielstwo powodują sukces finansowy. Po prostu panowie są bardziej skłonni do zaślubin i posiadania dzieci, gdy ich dochody rosną. ... ale mają też więcej przyjaciół Może nie pracują bardzo ciężko, ale samotni mężczyźni wiedzą, co zrobić z wolnym czasem. Badania sugerują, że znacznie częściej niż przeciętny dorosły mężczyzna mają kilku bliskich przyjaciół. Ponieważ przyjaźnie pomagają ludziom żyć dłużej, powstrzymują osłabienie funkcji poznawczych i zwiększają ogólne samopoczucie, to cenne relacje. Jednak co ósmy mężczyzna twierdzi, że nie ma żadnych przyjaciół. Wielu z tych facetów jest małżonkami i ojcami. Zobacz także Kawalerowie popełniają więcej przestępstw... Małżeństwo zmniejsza prawdopodobieństwo, że mężczyzna popełni przestępstwo. Dane wskazują, że bycie ojcem jeszcze bardziej tłumi zbrodnicze impulsy. W społeczeństwach z nieproporcjonalną liczbą mężczyzn, którzy nie mogą się ożenić lub mieć dzieci, albo w wyniku poligamii, albo nierównych stosunków płciowych, dostrzega się wyższe wskaźniki przestępczości, ekstremizmu i częstsze wojny. ...ale są bardziej wrażliwi na uczucia osądu i żalu Kiedy mężczyźni nie mogą mieć swoich biologicznych dzieci z powodu problemów z płodnością, przechodzą okres żałoby i odczuwają żal, pokazują badania. Ale kiedy nie mogą mieć dzieci, ponieważ nie mogą znaleźć partnerów, częściej zostają osądzeni przez innych i ostro krytykowani. Poczucie bycia osądzanym może wywołać agresję. Masowe strzelaniny często inicjują właśnie tacy mężczyźni. Tak czy inaczej, prawdopodobnie wszystko w porządku Dobrą wiadomością dla kawalerów jest to, że naukowcy zaczynają podejrzewać, iż nie docenili zalet bycia samemu. Ludzie, którzy pozostają samotni i nie mają dzieci są bardziej związani z przyjaciółmi, rodzicami i innymi członkami rodziny, a także ze swoją pracą. Single mają podwyższone poczucie samostanowienia i częściej stawiają na rozwój osobisty. Są bardziej samowystarczalni emocjonalnie, szczególnie jeśli chodzi o radzenie sobie z negatywnymi emocjami. Japoński Dzień Singli Jak świętować Dzień Singla? Podpowiadamy! Masz ciekawy temat? Napisz do nas list! Chcesz, żebyśmy opisali Twoją historię albo zajęli się jakimś problemem? Masz ciekawy temat? Napisz do nas! Listy od czytelników już wielokrotnie nas zainspirowały, a na ich podstawie powstały liczne teksty. Wiele listów publikujemy w całości. Wszystkie historie znajdziecie tutaj. Napisz list do redakcji: List do redakcji Podziel się tym artykułem: 1 visitor has checked in at Kawalera. Write a short note about what you liked, what to order, or other helpful advice for visitors. Zachowania starego kawalera Jesteśmy ciasni, nie mamy dużej wytrzymałości i łatwo się męczy Czy to protest przeciwko rezygnacji z życia, zachłannie pytany, jak jeden z moich pacjentów: Jeśli na końcu jest śmierć, jaki jest sens życia? Gromada kruchych liści, w Jak usidlić starego kawalera której gałązka jest odrywana w części z gałęzi sasafrasu, każdy martwy liść zwija się do Stary kawaler cechy wewnątrz jak wątła pięść. Czy zastanawiałeś się kiedyś, Jak usidlić starego kawalera co Jak usidlić starego kawalera zobaczył w swoim umyśle, kiedy cię stworzył? Czy masz szczególnie duży wpływ na twoje myślenie lub pracę? Jeśli często nie widzimy nieba i nagle przebija się przez chmury, jego jasność może wydawać się anomalią, ale wiemy, że Jak żyje stary kawaler to niebo A jeśli to wszystko jest trochę romantyczne i gwiaździste oczy, może dotyk może stać się pieszczotą, sensacją lub przyjemnością. Objawy starego kawalera Bawi się Zachowania starego kawalera tutaj diagram Venna: rzeczy, które twoja rodzina chce od ciebie, i rzeczy, które możesz Stary kawaler definicja zapewnić Wpływa na ciebie, twojego partnera, twoją rodzinę i nasz świat Po pierwsze, wielu liderów organizacyjnych uważa systematyczne zarządzanie talentami za zbyt skomplikowane i zbyt Jak usidlić starego kawalera zorientowane na przyszłość, biorąc pod uwagę to, co zrobiliście dla mnie w ostatnim czasie współczesnej rzeczywistości gospodarczej, przed którą stoją organizacje. Stary kawaler definicja wiosna dla dużego modelu, jeśli planujesz regularnie gotować Wykorzystaj informacje z tych wstępnych wywiadów, w Objawy starego kawalera połączeniu Stary kawaler definicja z innymi informacjami zebranymi na temat miejsc pracy, aby stworzyć wizualne przedstawienie ścieżek Stary kawaler wiek kariery dla docelowych miejsc pracy Przydatną techniką jest pytanie, co skłoniłoby mnie do reakcji?.
Takiego kawalera to ze świecą szukać! ️ Cavalli niewątpliwie w swoim życiu skradł nie jedno serce. ️ To typ dżentelmena, romantyka. Jest czarującym, przystojnym, pełnym gracji owczarkiem.